niedziela, 22 września 2013

Ech Niebo! A gdzie to jest?

         

       Było piekielnie. Nie może też zabraknąć rozterek w stronę drugą, czyli "do góry". No własnie czy aby do góry? Wiemy przecież i to fakt, że do góry można lecieć długo i nie dotrze się nigdzie poza Wszechświat. Zresztą ogarnięcie krawędzi galaktyki już przerasta nasze skromne możliwości myślowe, a co dopiero kraniec wszechświata? Nie mamy teraz również pojazdów umożliwiających dotarcie gdziekolwiek poza, może Marsa bez potrzeby uśmiercania załogi. Jak na razie ta misja również pączkuje w bólach. Ale nie o tym, nie o tym!
       Jeżeli trudno określić kraniec "góry" możemy skłonić się do teorii numer jeden "istnienia nieba". O tak! I tu bowiem jest rozbieżność co najmniej dwoista. Jako, że dwie drogi są najbardziej wyraziste, będę skupiał się na nich. A więc:
      NIEBO NUMER JEDEN
   Trafiają tam tylko nasze eteryczne dusze. Po śmierci unoszą się one z naszych śmiertelnych ciał i podążają poprzez wymiary do "krainy" pełnej innych eterycznych duchów. Odczuwają one tylko uwielbienie dla stwórcy, z którym obcują. W tym rozumieniu "niebo" nie jest na górze, Niebo może być wszędzie i nigdzie. Mieszkańcy Nieba mogą ukazywać się śmiertelnikom (rzadko) i sprawiać różne rzeczy (jeszcze rzadziej). W tym oto niebie eteryczny Bóg wraz ze swoim Synem imieniem Jezus i jego matką Maryją, czyli własną konkubiną????? Rządzą...... eeeeeeeeeeeeeeeee STOP. Jezus wniebowstąpił, to ponoć "fakt", Matyja została wniebowzięta, to też ponoć "fakt", więc powinni posiadać swoje ciała i w Niebie, czyż nie? No przecież takie są dogmaty wiary chrześcijańskiej, yyyy może raczej katolickiej czyż nie?? Więc jak to to? W jaki sposób, dwie istoty cielesne egzystują wraz ze swoim materialnym bagażem, pośród eterycznych bytów? Przecież w tym typie Nieba na materię nie ma miejsca! Jednym słowem dogmaty wiary wykluczają tą opcję, a przecież dogmaty są nieomylne, więc numer jeden odpada.
    NIEBO NUMER DWA
   Skoro więc Jezus, który okazał się synem boga w IV wieku naszej ery i matka jego Maryja weszli do Nieba wraz z ciałami, logiczne jest więc, że i my z ciałami tam odejdziemy. Albo przynajmniej potem zmartwychwstaniemy, kiedy przyjdzie on sądzić żywych i umarłych. Otrzymamy nowe. lepsze powłoki i będziemy żyć w szczęśliwości, robiąc wszystko to co sprawia nam przyjemność. Eeeeee co? Jeżeli w niebie wszyscy posiadają powłoki materialne (czyt. ciała) to przecież to Niebo MUSI być GDZIEŚ! Czyż nie? Czy może moja logika jest błędna? No przecież jak coś jest materialne to musi być w czymś materialnym, a jeśli tak to GDZIE TO JEST?? Kraina gdzie żyją miliardy, nieeeeee tryliardy miliardów kwadryliardów ludzi, którzy trafili tam poprzez całe tysiąclecia istnienia rasy ludzkiej. Tylko od kiedy tam trafiają? Od Homo Sapiens, czy od Homo Erectus? Może jeszcze wcześniej? Oczywiście pomijając tą część, która upadła do piekła (patrz dwa posty wcześniej) i tak zostaje nam spora gawiedź mieszkająca w jednym miejscu. Więc gdzie? Czy to jakaś inna planeta z miejscem dla wszystkich? Na dodatek wciąż się powiększa, bo przecież lokatorów co godzinę przybywa.... Jak dla mnie bomba...... i oczywiście logicznie trzyma się kupy.......
     Żeby dodać temu jakże prostemu zagadnieniu trochę smaczku kościół wymyślił (o tak! WYMYŚLIŁ, bo wzmianki w Biblii o tym nie ma...) sobie coś jeszcze czyli CZYŚCIEC! TA DAAAAA!! A więc jeśli całe życie byłeś ostatnim skur........m, ale na łożu śmierci wzywałeś imienia Pana, to masz szansę odkupić winę w miejscu pośrednim. Dostępujesz tam kary podobnej do piekielnej, z tą różnicą, że możesz mieć nadzieję na zbawienie po okresie kary, który może ulec skróceniu w przypadku wystarczającej ilości modlących się za ciebie i/lub odprawionych za ciebie mszy (najlepiej gregoriańskich po promocyjnej cenie). 
    Innymi słowy szans wybawienia od potępienia jest wiele i tylko z nich korzystać! Może to właśnie jest to zwycięstwo boga nad upadłym aniołem. Nie tak łatwo spaść w czeluść! No chyba, że jesteś zatwardziałym złoczyńcą do końca, ewentualnie czyniłeś dobrze, ale nie chcesz kochać boga. Bo wtedy też idziesz do piekła. W końcu same dobre uczynki, to nie wystarczy! Należy jeszcze kochać!
    Więc do boju moi drodzy! Jak to jest z tym niebem? Materialne jest ono czy nie? I czy trzeba koniecznie kochać Jezusa, żeby tam trafić?

Koniec :P

środa, 11 września 2013

Paranoja stanu wojennego

     Nie, nie będzie o 13-tym grudnia 1981 roku. Nie będziemy tu roztrząsać historii i bolesnych przeżyć. Napiszemy o wojnie, która dzieje się dziś. Tu i teraz. Są w niej ofiary, może i śmiertelne, a na pewno okaleczone psychicznie. Niestety ta wojna trwa tylko w głowach ludzi. Wynika jednak z zupełnego niezrozumienia stron. Żeby być jednak całkiem szczerym to odnoszę wrażenie, że przynajmniej jedna z nich z pełną świadomością próbuje konflikt zażegnać. Jak na razie bez skutku.
      Żeby przybliżyć sytuację opowiem taką historyjkę: podczas rozmowy z Matką moją na tematy wiary i istnienia bytów nadprzyrodzonych do dyskusji włączył się Ojciec mój ze stwierdzeniem (przepraszam jeśli nie dosłownie przytoczę, ale o sens chodzi) "Byłem nerwowy, że mnie tu nie ma, bo zostawiłem Cię samą na PLACU BOJU". Szczęka mi opadła. Plac boju? Czyli, że bitwa jakaś? Siedzę z Matką moją, wymieniam się poglądami, prowadzimy normalną, spokojną rozmowę, a tu nagle dowiaduję się, że to jakaś bitwa. 
      Więc o takim Stanie Wojennym będzie. O stanie wojennym umysłów. W zasadzie możemy uznać, że 90 procent dyskusji na temat wiary, istnienia boga, piekła i nieba jest postrzegana jako atak. Bezpardonowa napaść niczym pierwszego września 1939 roku. I tak właśnie jesteśmy postrzegani. Próbując doprowadzić do normalnej dyskusji, wymiany argumentów dostajemy etykietkę "NAJEŹDŹCA" i strona przeciwna okopuje się głęboko w stwierdzeniach typu "to chwilowy kryzys wiary", "jeszcze możesz wrócić", "nie znamy wyroków boskich", "nie możesz być pewny, że masz rację" i wielu innych banałach, które nie tłumaczą niczego. 
     Dlaczego nikt nie próbuje podejść do naszych pytań i wątpliwości poważnie, dlaczego nikt nie próbuje WYSŁUCHAĆ tego co mamy do powiedzenia? Jako agresor przegrywamy już na starcie i żeby zasiać ziarno ciekawości musimy przedrzeć się przez zasieki strachu, reduty niezachwianej wiary, zdobywać bunkry "odczuwalnej" łaski. Jeżeli jednak pokonamy to wszystko, dalej znajdujemy się na nieprzyjaznym gruncie. Dalej ciężko jest zachęcić (NIE ZMUSZAĆ!) drugą stronę do chłodnej analizy przedstawianych faktów, do namysłu nad tym co sami mówią. Niestety nie jest to chyba możliwe. 
      Wiem, że ateiści też potrafią być niecierpliwi w dyskusji. Znam takich, którzy dają się ponieść złym emocjom i wychodzą z rozmowy używając słów dość obraźliwych. Czasem ciężko jednak wytrzymać niechęć wierzących do dyskusji, czy chociażby do zastanowienia nad pewnymi pytaniami. Dlaczego bowiem proste pytanie otrzymuje pokrętną odpowiedź? Czemu logika otrzymuje uzasadnienie w baśni? Obie strony popełniają błędy. 
          Kościół nie jest demokracją. Jego członkowie nie są zachęcani do swobodnego myślenia, muszą trzymać się prawd narzuconych odgórnie głównie przez sobór w Nicei z roku 325 n.e. Reszta dogmatów powstała później. Ewoluowała. Dopasowywała się do istniejących czasów. Mnóstwo faktów obala mity zapisane w ewangeliach, pomijając już fakt niezgodności między nimi. Ale nikt z wierzących nie zwróci na to uwagi, bądź odnajdzie dziesiątki czy setki "dowodów" na nieprawdziwość tych rozbieżności, bądź ich zbagatelizowanie. 
         Wierzącym zawsze pozostaje argument "ale co spowodowało Wielki Wybuch?", my możemy ripostować "co robił bóg nim stworzył Wszechświat?" i mamy sytuację patową. W dyskusji jednak nie chodzi o używanie argumentów, na które odpowiedzi nie ma. Jest wiele innych pytań i wiele możliwości odpowiedzi. Czemu są tak unikane? Bo trudno dopasować je do mitologii? Bo człowiek tak bardzo boi się śmierci, że potrzebuje "pewności", że coś jest dalej? Nie chcę zarabiać na jakieś życie później, chcę czerpać z tego co jest, cieszyć się każdym dniem, walczyć z przeciwnościami dnia codziennego i chcę to robić SAM i robię to SAM. Jeśli upadnę to wstanę. Nikogo nie winię za niepowodzenia, nikomu nie dziękuję za szczęście, które mnie spotyka. Pracuję na każdy dzień całym sobą, bo to mój dzień, moje życie. Jedyni, którzy pomagają mi w drodze to moi bliscy, w nich mam wsparcie. Bez nich to wszystko byłoby trudniejsze. 
       Nie atakuję nikogo. Staram się przekazywać to co wiem, dociekać, zadawać pytania. Udzielajcie odpowiedzi, chyba, że ich nie ma, bądź są nielogiczne. Wtedy spróbujcie sami dociekać i pytać. Za to nikt (już) nie bije, nie pali na stosie, a naturą ludzką jest być ciekawym. Pytajmy i oczekujmy odpowiedzi! Zasługujemy na to! Jesteśmy przecież istotami myślącymi!

wtorek, 10 września 2013

Piekielna filozofia, czyli filozofia piekła.

            Usłyszałem zarzut, dość abstrakcyjny. Jak to bywa w dyskusji, argumenty i właściwe toki myślenia pojawiły się dopiero później. Wraz z nimi masa pytań bez odpowiedzi i takich, które generują następne pytania. Ale do rzeczy.
            Zarzutem było: "Jeżeli nie wierzysz w boga (Boga?), to automatycznie wierzysz w szatana (czarnego, złego itp), a on (ON?) wszystko daje na kredyt i trzeba to będzie mu spłacić własną duszą." Oczywiście odrzuciłem ową teorię natychmiastowym argumentem: "Jeżeli nie wierzę w wyimaginowanego BOGA, to również nie mogę wierzyć w wyimaginowanego SZATANA! Przecież to logiczne. Nie wierzę w istoty eteryczne, inne światy itd itp. We WSZYSTKIE!!"
           Potem, już w domowym zaciszu pojawiły się całkiem nowe refleksje i pytania. Rozbudowałem drzewo pytań i odpowiedzi do momentu, w którym logika zapętliła się i doszła do kropki. Pytania stały się retoryczne i bez pomocy znawcy (teologa?) chyba nie wyjaśnię tego. Pozostanę więc na poziomie pytań. 
         Zacznijmy więc od początku. Wiara w Boga zakłada równoczesną wiarę w Szatana. To fakt niepodważalny, jako że czarny jest upadłym aniołem, zbuntowanym oficerem, wyklętym demiurgiem, a to wiąże go nierozerwalnie z postacią najwyższego. I tu pojawia się problem i zagadnienie wymagające wyjaśnienia. Wiemy (wiemy?), że stworzyciel świata zrzucił zbuntowanego anioła w czeluść piekielną, a ten objął ją we władanie i stał się wiecznym przeciwnikiem dobra. Jak na razie wszystko gra i trzyma się kupy. Jak na dobrą fantastykę przystało. Kolejny fakt: w mitycznym Edenie wąż skusił Ewę. Znaczy się strącenie aniołów musiało nastąpić wcześniej, zatem przed stworzeniem człowieka, a może nawet i ziemi. I tu zaczynają się schody. A raczej trafiamy na rozgałęzienie dróg. 
        DROGA PIERWSZA 
   Czeluść piekielna została stworzona przez wszechmocnego boga specjalnie dla upadłych aniołów tuż po ich buncie. Wydaje się logiczne. Ktoś występuje przeciwko mnie, buduję więzienie i zamykam go tam na dożywocie. Ach prawda, to w końcu byty nieśmiertelne więc zamykam na wieczność. Tylko dlaczego będąc WSZECHMOCNYM STWÓRCĄ (musiałem stworzyć te anioły również sam) nie unicestwiam ich po prostu i tyle? Możemy założyć, że chodzi o miłosierdzie, ale dlaczego to stworzony później rodzaj ludzki ma cierpieć z powodu tego buntu? Czyżbym jednak nie miał władzy absolutnej? Czy będąc wszechwiedzącym bogiem nie mogłem przewidzieć, że upadłe anioły będą próbowały szkodzić moim dziełom? W sumie to mogę to mieć miłosiernie gdzieś jako, że to moje dzieła będą narażone na ataki, a ja mogę tylko rzucić: "NIE DAJCIE SIĘ ZŁYM MOCOM!! INACZEJ WASZE DUSZE PRZEPADNĄ NA WIECZNOŚĆ!" Innymi słowy w swoim miłosierdziu pozwoliłem żyć buntownikom i sam nie ponoszę żadnej odpowiedzialności, cierpią za to moje "dzieci" i już. Na domiar złego wmawiam swoim "dzieciom", że muszą walczyć z mocą upadłych aniołów, a ja może im pomogę, a może nie. Jeśli jednak przegrają czekają ich męki piekielne. Logiczne prawda? 
     DIAGNOZA
   Albo jestem sadystycznym sukinsynem i bawi mnie fakt, że moje "dzieło" cierpi z rąk istot upadłych. Albo nie jestem wszechmocny. Czy jestem zatem bogiem?
       DROGA DRUGA
   Czeluść piekielna była już wcześniej. Powstała, została stworzona wcześniej. Pytaniem jest przez kogo? To pytanie wiąże się nierozerwalnie z pytaniem co robił bóg zanim stworzył Wszechświat? Czy boga też ktoś stworzył? Skąd wziął się BÓG? Jeżeli przyjmiemy, że coś istniało wcześniej i nie zostało przez NIEGO stworzone to automatycznie sprowadzamy jego rolę do pionka w grze. Ktoś STWORZYŁ boga, zatem istnieje siła wyższa niż bóg. TA DA!! Powstaje kolejne pytanie PO CO stworzono czeluść piekielną? Czy jako więzienie? Ktoś więc przypuszczał, że może dojść do buntu? A może to się nie trzyma kupy, bo bóg, aniołowie i cała reszta to nic innego jak wczesna fantastyka? Może tym KIMŚ ponad bogiem jesteśmy MY? Może powstał z naszych lęków, niezrozumienia pewnych zjawisk, potrzeby tłumaczenia nieznanego. Jak dobrze się przyjrzymy okazuje się , że podobnych mitologii do Starego Testamentu jest wiele. Powstawały i wcześniej i później. Scenariusz jest podobny. Jeden stwórca, pomocnicy, jeden się buntuje, staje się "tym złym" i tak zaczyna się odwieczna walka dobra ze złem. Kto więc stworzył BOGA i po co?
     DIAGNOZA
   Gatunek fantasy okazuje się mieć o wiele dłuższą tradycję niż mogłoby się wydawać. Pisarze tego gatunku żyli już przed wiekami i potrafili tworzyć całkiem przekonujące wizje stworzenia świata. Wszystkie wynikały jednak tylko ze zwykłej niewiedzy i tylko fantastyką powinny pozostać. 

      Jak widać pytań jest wiele, a szczątkowe odpowiedzi prowadzą do kolejnych pytań lub wniosków dość radykalnych. Może ktoś zna odpowiedzi. Ja nie. Dla mnie pozostaje to mitem, opowieścią na dobranoc (dość straszną), fantastyką. I lubię fantastykę. Stary Testament czyta się jak Silmarillion, jest akcja, jest magia, jest intryga. Świetne to jest. Pod warunkiem, że w tej konwencji pozostajemy. Jeżeli wiem, że Elfy i Krasnoludy są wymysłem wyobraźni, to samo dotyczy Aniołów, Boga i innych stworów mitycznych. 
      Jesteśmy pierdnięciem w dziejach ziemi. Nie ma nic bardziej pysznego niż uznanie siebie, za szczyt ewolucji, za "dzieci boże". Co będzie kiedy znikniemy z powierzchni tego świata i przyjdą po nas inni? Ewolucja to złożony proces, kto wie kto przejmie schedę po ludzkości? Ryby, ssaki morskie, robale, szczury? Wymyślą sobie nowego boga czy też rozwijać się będą bez mitów? Tego my już nie dowiemy się. Nigdy. I dobrze, po co nam to? Żyjmy tym życiem, które mamy. Jest wystarczająco piękne i skomplikowane. Po co dodawać niepotrzebną ideologię. 

   Ktoś spróbuje odpowiedzieć, poszukać? :) To temat rzeka, ale fakty przemawiają same za siebie. Niespójności wykluczają się. Filozofia wciąż poszukuje i czasem znajduje odpowiedzi. Nie wszyscy jednak chcą je poznać. Pytanie tylko czy chcesz poszukiwać czy uważasz, że znalazłeś?

sobota, 7 września 2013

Muzyczną myślą (7)

       Przerwa koncertowa skończona. Sezon piknikowo-plenerowy skończony. To chyba jeden z ostatnich koncertów na świeżym powietrzu. Zmiażdżył mnie. Muzycznie i nie tylko. Oprawą, słowami, utworami, których nigdy wcześniej.... a co ja będę tak.
       Początek jak zawsze. Na to się czeka, to intro, potem "Pod kopułą..." potem..... Potem rozmowy Tomek ze sceny do ludzi, ludzie do Tomka. Zawsze pozostanie to dla mnie wzorem kontaktu Ich i Nas. Słyszę wciąż to stwierdzenie z publiczności "A na morzu sztorm" (Michał) "Sztorm? Dobra to możemy zagrać sztorm" (Tomek). Ile jest zespołów, które grają w taki sposób. Potem oczywiście pytanie jak leci pierwsza zwrotka. Przyznaję się, dałem się ponieść emocjom i pomyliłem hity krzycząc "Morza szum" :D Lipa najpierw podchwycił, ale po konsultacjach puknął się w czoło i słusznie. Z tego miejsca PRZEPRASZAM! 
      To co było potem to..... "Wiersz". Chyba nic więcej pisać nie trzeba. "A wszystko to, za moim oknem...." Jeżeli potrzebowałem (strasznie) pozytywnej energii, to dostałem jej wielką ilość. Oby starczyła na długo :) 
       Było jak w klubie, jak zwykle, magicznie, pomyłkowo, głośno... Człowiek czuje się jak u siebie, jak wśród przyjaciół. Muzyka mówi, my chłoniemy ją całymi sobą. Lipali to był doskonały wybór na długo oczekiwany koncert. Tego uczucia nic nie jest w stanie zastąpić. Bardzo czegoś pragniesz i dostajesz. 
         Jeżeli jest coś na Świecie co może lepiej pomóc niż muzyka, to nie znam tego. I chyba nie potrzebuję znać. I ten moment kiedy wiesz, że "drum solo" jest dedykowane :) i jest świetne. Bardzo osobisty koncert. Zostanie długo w pamięci. 

czwartek, 22 sierpnia 2013

Rodzina patchworkowa (trudne słowo)

       Dzięki panu Terlikowskiemu czasem nie muszę pić kawy. Jak przez przypadek, czy zwykłą swoją głupotę, poczytam rano jakiś jego "felieton" czy "artykuł" to ciśnienie samo mi wzrasta. Dziś dzięki mojej Małżonce poszukałem i znalazłem wypowiedź tego Pana dotyczącą filmu, bajki, Smerfy 2. 
      Pominę tu miłosiernie aspekt magii i czarów opisywany przez pana T., bo jak każdy rozsądnie myślący człowiek wiem, że zjawiska takie występują tylko w bajkach więc używanie ich jako argumentacji zła i dobra nie ma najmniejszego sensu. Wystarczy przecież wytłumaczyć dziecku co jest bajką, a co nie. 
     To co mnie naprawdę wkurzyło to czepianie się rodziny patchworkowej (swoją drogą czy nie ma jakiegoś polskiego określenia?). Sam jestem częścią takiej rodziny, wiem ile trzeba by nie przekraczać pewnych granic, by powstrzymywać się od złego wzorcowania, a tutaj otrzymuję tezę, według której dziecko powinno darzyć miłością tylko biologicznego ojca, a ojczyma olewać, bo przecież to tylko przyszywany "wujek" i wara mu! Ciekawe czy taki stan powinien według redaktora T. utrzymywać się bez względu na rzeczywiste relacje z ojcem? Pewnie tak skoro najlepszy przykład takiej rodziny czyli Józef, Maryja i Jezus utrzymywał się w niezmierzonej miłości syna do ojca pomimo tego, że ten skazał go na śmierć. Józef jak sami wiemy (jeśli czytaliśmy tą bajkę) rolę ma raczej marginalną i w zasadzie nie słychać nic o zbyt wielkich uczuciach Jezusa do niego. W końcu to tylko "wujek", a sadystyczny tatuś jest jedynym godnym miłości. Dlaczego więc człowiek, który podejmuje trud wychowania dziecka, które nie jest biologicznie jego ma zostać zepchnięty na dalszy tor tylko w imię nadmuchanego "ojcostwa" czy "macierzyństwa"? Czy to ojczym czy macocha, ich rola zawsze będzie bardziej skomplikowana, bo trudno wymagać od dziecka pewnych zachowań i pełnej świadomości sytuacji (to zależy od wieku jak sądzę). Może zamiast krytykować rodziny patchworkowe, redaktor T. powinien głębiej zastanowić się nad tym problemem i pomyśleć dlaczego takich rodzin jest więcej i więcej....
       Pozostaje tylko apel do pana Terlikowskiego żeby odwiesił klawiaturę na kołek i zamknął się w jakimś eremie. Tam będzie mógł sobie pisać co chce, a być może miejscowa fauna i flora nie ucieknie słuchając tych mądrości. 
     Ach tak! Filmu nie widziałem i oglądać nie zamierzam, bo jakoś nigdy fanem nie byłem. Nie wierzę zaś by był aż tak tragiczny. Być może do genialnych nie należy, jak to z niektórymi bajkami bywa, ale ktoś na pewno znajdzie w niem coś dla siebie. 
      Dla ludzi o mocnych nerwach poniżej cały artykuł pana T.


   http://www.fronda.pl/a/profanacja-bajki-czyli-smerfy-2,29993.html?page=3&#comments-anchor

sobota, 10 sierpnia 2013

Uwaga! Fikcja autentyczna! (4)

      Oczekiwanie. Odmierzasz sekundy, minuty, godziny.... czasem dni, tygodnie.... Patrzysz na upływający czas i wiesz, że każda chwila jest zwycięstwem. Każdy jeden moment znaczony jest falą nadziei, tsunami strachu. Dźwięk telefonu brzmi jak wystrzał, a Ty nie wiesz co czeka po drugiej stronie.
     Potem jest lepiej. Morze się uspokaja, wciąż jednak na horyzoncie błyska się i grzmi. To sztorm przypomina o sobie, mówi JESTEM. CZUWAM. Na szczęście przy częściowo bezchmurnym niebie lepiej widać niebezpieczne rafy, góry lodowe, wiry. Łatwiej je omijać. Łatwiej decydować. I gdzieś tam pozostaje pewność, że tylko TY jesteś kapitanem, tylko TY możesz ten okręt prowadzić bezpiecznie. Wdrapujesz się więc na maszt i krzyczysz w stronę odległych piorunów "Tylko na tyle cię stać??!!" 
      Fale znów wzbierają. Burza się przybliża. Znów łapiesz ster i zaciskasz zęby. NAPRZÓD! Jest w tym odrobina szaleństwa, ale szalonym łatwiej na świecie. Zawsze uśmiechaj się do burzy, straci wtedy rezon. Wiedz, że nawet ta, która o mały włos Cię nie zabiła nie była tą najmocniejszą, a jeśli ją przetrwałeś to dasz radę następnej. Dopóki pewnie trzymasz ster jesteś niezatapialny. 
     Lęk dopadnie Cię prędzej czy później. Im większy jego bagaż niesiesz tym szybciej i mocniej zaatakuje. To co do tej pory było tylko lekkim problemem w obliczu nawałnicy urasta do gigantycznych rozmiarów. Oprócz burzy pojawiają się potwory. Już nie wystarczy trzymać ster, trzeba jeszcze chwycić miecz. Bywa, że jesteś zmęczony, masz dość, pytasz "po co to?". Wątpisz w siebie. Możesz szukać pocieszenia w złudnych obietnicach nieistniejących bogów, możesz poddać statek dryfowi morza i samemu usiąść w kajucie i pić na umór. Dopóki jednak nie stracisz nadziei masz szansę wygrać. Port docelowy gdzieś tam jest! I jakże warto dopłynąć do niego i zaznać radości lądu. Butelka precz. Do żagli! Do steru! Ale gdzie załoga? Pal licho na te szczury lądowe. Samemu też uda się płynąć. Jeżeli nie ma innego wyjścia. Czasami jakaś twarz przewinie się po pokładzie, naciągnie liny, skoryguje kurs, ale szybko znika. Niczym Latający Holender Twój okręt to prawie widmo. 
       Wiesz jednak, że ładunek jest zbyt cenny, zbyt osobisty, powiązany z Tobą i Twoim okrętem. Musisz go dowieźć w całości do tego portu i do następnych, aż w końcu sam zostanie użyty do budowy statku i znajdzie swojego kapitana, skompletuje załogę i ruszy na szlak. 
         Doskwiera brak Pierwszego Oficera. Nie ma komu czytać map, nawigować z nieomylną pewnością. Może dlatego załoga ukryła się pod pokładem. Morze chwilowo spokojne, skał jakby mniej, ale wciąż pozostaje czujny strach. Naprzód po przygodę, po życie. Dopóki nie utracisz wiary w własne Ja, w siebie, dopóki wiesz do jakiego portu zdążasz dasz radę. Nie licz na bajkowe stwory, twoja siła to Ty. Nawet jeśli przegrasz jedną walkę to nic, dopóki okręt nie zatonie zawsze pozostaje szansa. Ciesz się każdym momentem błękitnego nieba. Sztorm czyha w oddali. SET SAIL!


"Nie mogę nikomu, więc dam wszystkim"
Psychodeliczna sobota.....

środa, 10 lipca 2013

Wybór poprzez ukierunkowanie

           Generalnie lubię rozmawiać z ludźmi. Lubię rozmawiać z tymi, którzy uważają się za wierzących. Czasem dyskusja jest pełna emocji, rzadko kończy się kłótnią. Zazwyczaj jednak rozbraja mnie argumentacja. Wydaje mi się, że to powinno działać jak samoobjawienie: "O kur.... Co ja gadam?" Niestety to tak nie działa.
      Na przykładzie religii katolickiej, bo takich znajomych posiadam, widzę jak pewien sposób myślenia definiuje kwestię wyboru. Otóż usłyszałem zdanie, że posyłając dziecko do chrztu i komunii dajemy mu wybór. Pytam wybór CZEGO? KOGO? Odpowiedź jak zwykle nie była objawieniem... Przecież dzięki temu jak dorosną, będą miały wiarę już "zagwarantowaną", a jak będą chcieć to odejdą lub zmienią. EEEEEEEE CO? Czyż nie nasuwa się Wam oczywiste stwierdzenie, że dzieci wychowane według doktryny katolickiej od małego nie będą miały żadnego wyboru z jednego prostego względu: nie będą miały wiedzy wystarczającej do podjęcia takiej decyzji! 
       Ja mimo wszystko wolę, żeby moje dziecko zadawało pytania i otrzymywało odpowiedzi racjonalne, oparte na nauce i logice. Jeżeli w wieku dorosłym odnajdzie się w którejkolwiek doktrynie wyznania to proszę bardzo! PODEJMIJ ŚWIADOMĄ DECYZJĘ!! Ja nie chcę obarczać Cię, drogie dziecko, żadnym dogmatem, nie wmówię Ci istnienia żadnego boga, obedrę Twój świat z aniołków i świętych, z nieba i piekła, ale nauczę Cię MYŚLEĆ. Będziesz podejmować decyzje i nauczysz się ponosić ich konsekwencje, ale o cokolwiek zapytasz, otrzymasz odpowiedź tak precyzyjną, na jaką będzie mnie w danej chwili stać. Nigdy Cię nie okłamię, chociaż nie zawsze to co Ci powiem będzie miłe. Unikniesz za to strachu przed wymyślonym bogiem, nierealnym piekłem, nie zrzucisz swoich porażek na barki "niepojętych wyroków boskich", nie powiesz "bóg tak chciał". Obie moje Córki mogą na to liczyć, chociaż jedna już nigdy nie będzie mogła "wypisać się", bo zdecydowano za nią. 
       Nie ogłupiajmy dzieci, nie podejmujmy decyzji za nie. Dlaczego skazujemy je na jeden tylko kierunek? Skoro część z Was deklaruje, że nie wierzy w kościół to dlaczego prowadzicie tam swoje pociechy? Skoro część z Was nie wierzy w boga, a uczęszcza tylko z poczucia głupio pojętego "obowiązku" czy też dla "świętego spokoju" to czemu przekazujecie hipokryzję i konformizm następnemu pokoleniu? Świećcie przykładem dla nich i tym przekonujcie do wiary inaczej kiedyś zapytają "Po co mnie chrzciłeś, skoro Ci nie zależało żebym chodził do kościoła? Po co komunia jeśli sam w to nie wierzysz?". 

        Pomyślcie i dajcie WYBÓR! Chrzest można przyjąć w każdej chwili, w drugą stronę nawet apostazja nie uwolni nikogo od etykietki "katolika" - apostaty ale katolika.... i statystycznie jest Nas ponad 90%........ Czy aby?

czwartek, 4 lipca 2013

Przedszkole (z)grozy....

      Może i nie. Może i to przesada, ale na pewno placówka nieporozumienie. Strach patrzeć jak dobre przedszkole (chociaż jak się cofniemy myślami, to już nie wiadomo czy na pewno dobre) w okresie wakacyjnym zamienia się w .... no właśnie w CO? Mowa tu o numerze 8 przy ulicy Chrobrego w Cieszynie. Zupełnie celowo podaję namiary. Może ktoś poczyta i zastanowi się dwa razy. 
     Zaczęło się niewinnie. Ot odbierając dziecko po pracy zauważyć można, że wraca brudne, nieuczesane, a Panie w ogrodzie najwyraźniej nie bardzo przejmują się co dzieje się wokoło. Potem okazuje się, że o poranku też opieka jest... hmmm delikatnie mówiąc niewystarczająca. Zaaferowane Panie rozmawiają sobie o zakupach zupełnie nie zwracając uwagi na nowe dzieci. A przecież nie każde z nich idzie do nowego, nieznanego miejsca chętnie, prawda? Może potrzebują na starcie trochę zainteresowania, pomocnej ręki, świadomości, że ktoś je zauważa? Nasza Mała nie ma problemów z przystosowaniem, ale znam dzieci znajomych. Wiem, że pojawiają się pierwsze zatargi. Sam odbierałem córkę raz i mam wrażenie, że gdybym nie odnalazł jej w tłumie biegających dzieciaków, to nikt nie wiedziałby o kogo pytam i gdzie Mała jest. Na razie pomijam fakt, że nikt nawet nie zainteresował się kim jestem, nie zapytał, nie sprawdził, a przecież do cholery jasnej nikt mnie tam nie zna! 
     Pomyślałem sobie, że te dwa tygodnie jakoś damy radę.... potem zmiana i może będzie lepiej. Aż do dnia dzisiejszego.... To co usłyszałem po powrocie do domu, zagotowało mi krew. Czytających o słabych nerwach proszę o zaprzestanie czytania gdyż będzie nerwowo....
     Od początku. Żona pojawia się w przedszkolu po dziecko. Przez przypadek spotyka Panią Dyrektor. Nazwisk nie podaję, ale znam. Jak kto chce niech sobie sprawdzi, ale do rzeczy. W ogrodzie dziecka nie ma...... i nikt nie wie gdzie jest...... żadna z Pań będących odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Maluchów nie ma pojęcia gdzie jest nasze dziecko...... Mnie to przeraża. Mogę sobie wyobrazić co czuła moja Żona. Pani Dyrektor stwierdza, że "trzeba poszukać w przedszkolu" (sic!). I zaczyna się. Coraz bardziej poddenerwowana Żona moja przekazuje Pani swoje uwagi na temat opieki (szanowna Pani nawet nie przystanęła, żeby się zainteresować o co chodzi), w zamian otrzymuje odpowiedź "To proszę przenieść dziecko do innego przedszkola!" rzucone przez ramię. Tonu opisać się nie da.... Dziecko się znajduje w ubikacji. Na szczęście pod opieką znajomej, która usłyszała, odbierając swojego synka, że Mała ma potrzebę. Czy Panie nie słyszały? Padają kolejne pytania "Czy każdy może odebrać dziecko? Nawet nie swoje?" i odpowiedź przychodzi przerażająca......" No... TAK" JAK TO, K#$%@&A (przepraszam) TAK?????? To znaczy, że przychodzi ktokolwiek i woła dziecko po imieniu, bierze za rączkę i idzie??? i NIKT go nie zapyta kim jest, gdzie bierze to dziecko? 
       Dygresja i retrospekcja w jednym. Lat temu parę w naszej kamienicy mieszkała dobra nasza koleżanka. Jej córka również uczęszczała do tego przedszkola, razem z naszą starszą córką. I przypomniała mi się taka historyjka: Pewnego dnia pięknego, córeczka koleżanki poszła do domu. Niby niedaleko to, bo wystarczy przejść ulicą (chodniczkiem) jakieś dwieście metrów i już, ale..... Jak kilkuletnie dziecko może tak po prostu pójść do domu z przedszkola???? Kto pamięta jak podobna sytuacja skończyła się w stolicy? Ja pamiętam.... i może koleżanka też powinna inaczej zrobić i nie skończyć na argumentacji słownej, a posłać to dalej. Jak widać po latach takie wydarzenie mogłoby się łatwo powtórzyć, bo nikt z personelu nie przejmuje się gdzie znajdują się ich podopieczni.
     Jestem w stanie zrozumieć, że to tylko dwa tygodnie i ciężko jest zapamiętać imiona wszystkich "nowych", ale są na to sposoby! Chociażby naklejki z imionami. Dlaczego w naszym przedszkolu na ulicy Bielskiej Opiekunki sprawdzają obecność kilka razy dziennie, dzieci mogą być zadbane i zawsze wiadomo gdzie są? Oooooo nie piszę tego tylko z punktu widzenia rodzica, którego pociecha uczęszcza tam od roku, pamiętam jak starsza córka "lądowała" tam na wakacyjny dyżur i zawsze, ZAWSZE była umyta, uczesana i wiadomo było GDZIE JEST!!!!
        Końcówka tej historii jest taka, że oburzona Pani Dyrektor powiedziała, że skarg nie przyjmuje i już, a Mała od poniedziałku będzie przeniesiona do innego przedszkola..... Za karę???? Czy dlatego, że rodzice stają się problematyczni? Z drugiej strony chyba bym wolał.... 


       Mam zamiar ten tekst upublicznić i puścić w jak najdalszą drogę! Proszę też wszystkich, którzy to przeczytają o kolportaż. Historia jest niestety prawdziwa. Zastanówcie się, czy chcecie, żeby Wasze dziecko, dziecko Waszych znajomych, znalazło się w tej placówce. Ja już wiem. To był szczęśliwy traf, że Mała dostała się do szesnastki, a nie do ósemki..... Jak jedno polecam, tak drugiego odradzam. 

środa, 26 czerwca 2013

Prawo ponad prawem

     


       Skojarzyło mi się.... Po przeczytaniu wypowiedzi pewnej ogólnie już znanej Pani Profesor. Otóż na antenie pewnej rozgłośni ogólnie znanej i lubianej odebrała ona prawa do konstytucyjnej ochrony osobom innej orientacji seksualnej, prostytutkom i wszystkim którzy nie działają "w logice z prawami natury" tu czytaj raczej z prawem boskim. Nawiązuje to, a jakże do wyższości tego wyimaginowanego ponad prawem państwowym. 
     Słusznie zauważył jeden z użytkowników FB, że podobne slogany i podziały na lepszych i gorszych, na chronionych i wyrzutków, pojawiały się już w historii świata... W najbliższej i wciąż niezapomnianej historii byli tacy, co usiłowali "leczyć" innych rasowo i poglądowo poprzez obozy pracy przymusowej i gaz "cyklon B". W Stanach Zjednoczonych wciąż istnieją panowie w białych prześcieradłach, głoszący podległość innych ras i orientacji, gotowi palić krzyże i wieszać "winnych". Przykładów więcej można by wymieniać. Turcy tępiący kurdów, protestanci przeciw katolikom w Irlandii, biali w RPA. Wszędzie rozpoczynało się od podobnej retoryki, od PODZIAŁÓW, od uznawania innych ludzi za gorszych. 
      Coraz większą nadzieję mam, że partia, której przedstawicielem jest owa Pani Profesor znajdzie się jak najdalej od władzy. Ta "równość" może bowiem rozszerzyć się bardzo łatwo na tych co mają inne poglądy zarówno polityczne jak i wyznaniowe na przykład. Czy mogę już czuć się podwójnie zagrożony? Czy powinienem już planować ucieczkę i prośbę o azyl polityczny? Oto mamy namacalny dowód jak przekonania, które powinny pozostać tylko w sferze prywatnej, przejmują kontrolę nad słowami i czynami, prowadząc do radykalizmu i przerażającej retoryki. 
    Pozostaje wciąż pytanie: kto będzie ustalał "logikę praw natury"? Czyżby rzeczona Pani i jej podobni? A może jakiś nowy zespół powołany w tym celu? Czy ktoś mógłby w końcu wytłumaczyć tym ludziom, że takie słowa i takie poglądy prowadzą w prostej linii do totalitaryzmu? Strach człowieka oblatuje... znów represje, znów kontrola państwa nad jednostkami, znów zmuszanie obywateli do wyznawania "jedynej i słusznej" ideologii... Ach! w tym przypadku cieszmy się i weselmy, gdyż ideologia będzie pochodzić od "boga", a nie od partii!! Hurrrrrrraaaaa!
       Na koniec przypomina mi się pewne scena z filmu Quentina. Taki western. Wiecie jaki? ach ta scena z "kapturami" ... idiotyzm w czystej postaci. Może ktoś, kiedyś nakręci film o naszych realiach? Quentin chętny? Może podrzucimy mu parę programów publicystycznych z naszej TV? Scenariusz sam się pisze.....
     Nie wiem jak Wy, ale ja zacznę pomalutku rozglądać się za mieszkankiem w Czeskiej Republice. Może nawet przyznają mi status uchodźcy?


Żródełko:
http://wyborcza.pl/1,75478,14155612,Pawlowicz_w_Radiu_Maryja__Prostytutki_nie_moga_zadac.html

piątek, 21 czerwca 2013

Piątek, świątek.....



        Piątek. Dla wielu koniec męczącego tygodnia, początek weekendu, upragnione wytchnienie. Wielka szansa na mentalny relaks i preludium do dwudniowej swobody działania. Niestety z jakiegoś względu część lokali usługowych czy sklepów próbuje, w imię wyższych racji, coś z tej radości zabrać. W jaki sposób? Ograniczając, nadal w imię wyższych racji, naszą wolność wyboru.
   
     Krótka scenka z życia wzięta:
Miejsce: sklep spożywczy. Godzina poranna, ludzie w drodze do pracy. Osoby: Pani Ekspedientka (PE) oraz Klientka (K).
K - Dzień dobry. Poproszę dwie kanapki z szynką.
PE - Dzień dobry. Ale dzisiaj piątek i z szynką nie ma.

    Tu następuje chwila milczenia...... Z tego co wiem garmażerka PSS SPOŁEM w Cieszynie tłucze kanapki wszystkich trzech rodzajów codziennie i tylko od widzimisię sklepu zależy co zamówią. Czemu akurat w piątek z szynką nie? Ja wiem, można do innego sklepu iść. Można. Tylko DLACZEGO? Może warto oznaczać takie sklepy specjalną naklejką "Sklep chrześcijański, w piątki mięsa nie sprzedaje", a może krok dalej i pozamykać mięsne w piątki? A co! Niech naród pości zgodnie z naukami kościoła.
   
         Inna sytuacja i może mniej drastyczna, bo wybór jest, aczkolwiek więcej płatny. Stołówka prywatna, serwująca obiady dobre i tanie, gdzie każdy komu nie chce się stać przy garach może nabyć obiad dnia w przystępnej cenie. I co? Menu piątkowe.... JEST WYBÓR albo rybka albo............ naleśniki..... A jak chcę schabowego? Oczywiście "klient nasz pan", jest i schabowy! Tylko, że taki rarytas kosztuje więcej niż dwudaniowy zestaw dnia. Więc możesz sobie zeżreć to mięcho bezbożniku ale za przyjemności się płaci!!

     Nie krytykuję przekonań religijnych. Niech każdy wierzy w co chce, ale niech robi to w zaciszu swojego domu, świątyni.... Niech nie ma to wpływu na przestrzeń publiczną, bo w niej są jednostki, które czują się przez to lekko dyskryminowane.
      Ach i taka jeszcze sytuacja w Łodzi na jednym z osiedli pewien ksiądz organizuje modlitwy ze śpiewem na boisku. Za nic ma protesty niektórych lokatorów, bo nie wszystkim podoba się słuchanie religijnych przyśpiewów. Sąsiedzi zaczęli więc się bronić przy użyciu głośnej muzyki metalowej, bo uważają i słusznie, że kościołów w okolicy jest pod dostatkiem, a każdy z nich ma swój placyk gdzie można takie spotkania organizować. Cóż tłumaczeniem jest, że to integruje i pozwala spotkać się tym ludziom.... Marketing. Czy nie oznacza to, że religijni chrześcijanie są tak leniwi, że czekają aż ksiądz przyjdzie z modlitwą do nich, bo do kościoła jest za daleko? No tak, ponoć jest tam jeden sparaliżowany Pan, który nie wychodzi z domu, więc przez balkon słucha oazowych pieśni. Może prościej by było gdyby ksiądz zorganizował paru sąsiadów, którzy onego pana zawieźli by do kościoła? Czy to przekracza możliwości pomocy bliźniemu? Ciekawe co by było gdyby tak pod kościołem urządzić mały, rockowy koncert polowy... "Bo ksiądz ma taki duży plac! I przy głównej drodze! Więcej osób usłyszy naszą muzykę!" Ktoś chętny spróbować? Gwarantuję Straż Miejską jako minimum.....

    Może więc kochani wierzący idźcie sobie do siebie. Macie mnóstwo kościołów, salek, placów i tam śpiewajcie do woli, módlcie się i róbcie co chcecie. Przestrzeń PUBLICZNĄ pozostawcie taką. Inni też mają prawo żyć normalnie.


Źródełko: http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35136,14126123,Oaza_vs_Metallica__czyli_bitwa_na_glosy_na_Zarzewie.html

środa, 19 czerwca 2013

Zapiski początkującego cyklisty

       Jak mawiał członek mojego ulubionego kabaretu: "A teraz coś z zupełnie innej beczki". 

     Przerażony zapuszczeniem się po zimie (długiej, ale to żadne wytłumaczenie) postanowiłem uruchomić, nieruszany od lat dwóch, rowerek. Po pierwszej wyprawce morale się podniosło, bo jeszcze daję radę i pchać na niższych górkach nie muszę, ale pojawił się problem innego typu. Kierowcy samochodów...... Już na drugim rondzie jeden chciał mnie zabić wymuszając pierwszeństwo (w końcu co tam rower.....), 300 metrów dalej na kolejnym rondzie drugi pojechał pod prąd na "czołowe" ze mną.... I mógłbym posądzać o to, że nie widzieli ale jasno było i coś koło południa. 
     Mniejsza z tym. Zmuszając się sam do większej aktywności postanowiłem dojeżdżać do pracy. Jakieś 11  kilometrów w jedną stronę. Najsampierw aura powiedziała stanowcze NIE, wylewając hektolitry wody i skutecznie uniemożliwiając jazdę czymkolwiek bez dachu. Potem jednakowoż było już lepiej i nastała słoneczność i suchość. Więcej wymówek już nie było i trzeba się zabrać za jazdę. Nawet jeśli druga zmiana oznacza powrót w późnych godzinach wieczorowo-nocnych. Zakupiłem więc komplet światełek (niestety przednia spełnia funkcję tylko ostrzegawczą, bo drogi i tak nie widać) i kamizelkę odblaskową, coby nikt mi nie zarzucił, że nie widział. Przyznaję więc z satysfakcją, że przygotowałem się wcale nieźle. 
    Po przejechaniu jak na razie około 70 kilometrów doszedłem do kilku fundamentalnych wniosków:
1. drogi w najjaśniejszej rzplitej nie nadają się dla jednośladów pod względem nawierzchni (o tak! dziury się czuje w samochodzie, ale jak się je czuje na rowerze!!)
2. tak zwane "szlaki rowerowe" pozbawione wydzielonego pasa dla jednośladów są niczym innym jak loterią życia i kalectwa. (Pozdrawiam wszystkich pędzących kierowców TIRów, wiatr w plecy zawsze pomaga)
3. długie światła nadjeżdżających z przeciwka oślepiają o wiele bardziej rowerzystę niż prowadzącego samochód. Co gorsza potem przez kilka sekund nie widzi się nic, nawet pobocza. (Dziękuję wszystkim, którzy mi pomagają czynić takie odkrycia)
4. Kot to najgłupsze ze stworzeń na ziemi..... nie reaguje na światło, dzwonek, okrzyk "spierd@##$%j" i tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie przetestowałem jak to jest przejechać futrzaka rowerem....

A poza tym? Poza tym jest wiatr i muzyka w uszach i satysfakcja! bo dałem radę KURDE! Więc dopóki się da.... NAPRZÓD!!!

środa, 5 czerwca 2013

Uwaga! Fikcja autentyczna! (3)

   

    A co jeśli??? Opowiem Wam być może ciekawą historię. Będzie to historia ewolucji człowieka w wielkim skrócie i uproszczeniu. Nie jest moim celem przekazanie wiedzy historycznej, a pokazanie pewnej idei i tego jak być może rozrosła się do obecnego kształtu. Użyję do tego przykładu w kolorze żółto czerwonym, o bardzo wysokiej temperaturze. Gotowi? Czas cofnąć się w przeszłość i walczyć o OGIEŃ!

    Tysiące lat temu naszym przodkom brakowało wszystkiego. Jedzenia, schronienia, narzędzi, ognia i wielu innych rzeczy, bez których teraz nie wyobrażamy sobie życia. Jedyne źródło ciepła pojawiało się tylko wtedy, kiedy nad bezkresnymi równinami, nad szczytami gór przetaczały się groźne burze, a pioruny zapalały suche trawy i drzewa. Wtedy pierwszy człowiek mógł, z narażeniem życia, zdobyć jedną płonącą żagiew i zanieść ją tryumfalnie do jaskini. I tu pojawia się jeden z naszych bohaterów. Nie ma imienia, nie potrafi nawet mówić, nazwiemy go więc Spryciarzem.  Wyróżniał się on bystrzejszym intelektem i umiejętnością nie tak powszechną w tamtych dniach, czyli kojarzeniem faktów. Trochę czasu zajęło mu spostrzeżenie, iż czarne chmury na horyzoncie zwiastują burzę, ta znów przyniesie deszcz i pioruny. PIORUNY!! Może by więc spróbować? Podpatrzeć? Być może Spryciarz miał dzieci, a może w jego plemieniu znalazł się inny bystrzak? Tego się nie dowiemy, możemy jednak założyć, że dużo czasu upłynęło nim Spryciarz, bądź jego uczeń / uczennica (chyba tak możemy ich nazwać) wyciągnął pierwsze wnioski. Piorun uderza najczęściej w najwyższe drzewo, jeżeli jest ono suche to z dużym prawdopodobieństwem zapali się. Jakież wspaniałe odkrycie!! Co prawda nie gwarantuje stuprocentowej pewności, ale.... daje nadzieję! Pozostała tylko kwestia przekazania innym, że pioruny mogą być czymś dobrym. I tu mogło pojawić się po raz pierwszy pewne rozwiązanie... Przekazanie plemieniu informacji o tajemniczej Sile, która rozpala ogień, umiejętność przewidywania takiego zdarzenia, to na pewno podniosło status Spryciarza i jego następców w oczach współplemieńców. W końcu potrafili oni przewidzieć nieprzewidywalne, okiełznać nieokiełznane! Nie, to jedno słowo nie padnie tutaj. Jeszcze nie. 
     Spryciarz jest sprytny. Potrafi dostrzegać pewne rzeczy i czerpać z nich korzyści. Szybko okazuje się, że umiejętności te pozwalają mu na omijanie niektórych plemiennych obowiązków, ludzie przynoszą mu dary. Nie musi już polować, interesują się nim kobiety, wódz plemienia chce znać jego zdanie. Powiecie, że zagalopowałem się w tym przeskoku od prymitywnej kultury do struktury plemienia. A jednak to ma sens w przedstawieniu idei właśnie. Czas jednak biegnie wciąż do przodu i Spryciarzowi nie wystarcza już tylko przewidywanie burzy i pozyskiwanie ognia z piorunów. Plemię nauczyło się rozniecać ogień samodzielnie i nie musi już czekać na niepewną burzę. Pomału jednak zaczyna rozwijać się rolnictwo, a tu pole do popisu ma nasz Spryciarz wielkie. Obserwuje dalej pogodę, dym z ogniska, łączy fakty. Wie kiedy ciśnienie atmosferyczne rośnie, kiedy spada, kiedy będzie deszcz padał, kiedy wyjdzie słońce. Pomaga innym swoimi radami, dzięki niemu plony są większe. Spryciarz zaczyna dostrzegać jednak coś jeszcze innego. Wiedza, którą przekazuje innym pozbawia go atutu WIEDZĄCEGO! Musi być więc ostrożny i dawkować swoją wiedzę pomału, by wciąż pozostać kimś ważnym. 
   Nie jest to łatwy czas dla Spryciarza i jemu podobnych, wciąż musi wyprzedzać swój lud. Na każdym kroku udowadniać musi swoją nieomylność. Czasem musi zwalczać innych Spryciarzy, by nie odebrali mu miejsca w hierarchii. W jego głowie pojawia się więc plan. A w tym planie najistotniejsza staje się postać, równie tajemnicza co nieodgadniona. Postać bóstwa. Za jego to sprawką deszcz pada bądź nie, to on zsyła choroby na złych ludzi, którzy go obrazili. To on przemawia ustami Spryciarza i tylko on (Spryciarz) ma prawo przekazywać jego wolę. Od tego momentu wszystko zaczyna układać się jak najlepiej. To zdecydowanie najlepszy z pomysłów jaki przyszedł mu do głowy! W końcu jest ktoś, kto zapewnia Spryciarzowi właściwą pozycję w plemieniu i strzeże jej przed zakusami innych. I co najlepsze nie robi tego za darmo. Aby pomyślność nie opuszczała plemienia, bóstwo (w osobie Spryciarza) musi otrzymywać ofiary. Na początek to oczywiście żywność, kosztowności, kobiety. Ale to nie wystarcza! Plemię zza rzeki ma lepsze pola uprawne, więcej zwierzyny, większą jaskinię i nie składają ofiar bóstwu!! Należy więc ukarać ich świętym gniewem! Przejąć ich bogactwa, kobiety, zwierzynę, a ich samych złożyć w ofierze. Tak rodzi się pierwsza krucjata, tak rodzi się pierwszy konflikt religijny, bo być może to inne plemię ma swoje bóstwo i czci go inaczej?
     Wszystko ewoluuje. Ludzie tworzą nowe struktury. Pojawiają się miasta i państwa, plemiona zmieniają się w narody. Ewolucja nie omija również Spryciarza ani jego bóstwa. Zmienia się również ilość bóstw i ich charakter. Są więc ci, którzy chcą dla ludzkości dobrze, są ci co jej przeszkadzają, są dowcipnisie i złoczyńcy. Jest ich wielu. Każda kultura ma swoich. Podobnych ale troszkę innych. No właśnie... innych. Ta inność bóstw i Spryciarzy uzależniona od miejsca na ziemi, klimatu i historii danego miejsca powoduje konflikty. Z kolei świadomość władzy jaką daje bóstwo i znajomość jego kaprysów przyciągała plemiennych kacyków, królów jak ćmy do ognia. Władcy chcieli znać kaprysy bóstw, Spryciarze potrafili wpływać na nich, odpowiednio interpretując wyimaginowane zachcianki eterycznych istot. 
   Pojawia się doktryna religijna. Zbiór zasad, które w szczególny sposób określają jak należy się zachować, czego wolno, a czego nie. Na początku zasady te zgodne są z kodeksami władców, dodają tylko troszeczkę "nowości". Wkrótce jednak Spryciarze pożądają więcej władzy. Zaczyna się ścisły związek religii (tak, tak możemy ją już nazwać) i państwa. Królowie, cesarzowie poddają się jej wpływom. Wielobóstwo zastępuje jeden bóg, bo tak wygodnie. Wiele wierzeń, wielkiego cesarstwa łączy się w jedną wiarę, która zostaje narzucona wszystkim jako ta jedyna. Cesarstwo obejmuje sporą część Europy, tak więc i wiara pod przymusem zostaje wprowadzona wszędzie. Zespala się z władzą i władzą się staje. Pod przykrywką rządu dusz, zaczyna sprawować rządy nad wszystkim. 
     Spryciarz nie był głupi. O nie. Był najbardziej dociekliwym osobnikiem w swojej grupie. Pożądał wiedzy i nią władał. Potem dostrzegł, że dawkując wiedzę pomału można zwiększyć swą władzę. Potem znajduje wytłumaczenie dla swych pomyłek. Bóstwo, od którego kaprysu zależy powodzenie modłów. I już. Pojawia się pierwszy dogmat.... Wiara rozpoczyna swoją drogę..... Obiecuje "zbawienie i życie wieczne". Niczym najwspanialszą "kiełbasę wyborczą". Jedyne co trzeba robić to : wielbić pana, poświęcać się dla wspólnoty, nienawidzić tych co nie wierzą i oczywiście składać regularne ofiary, z których korzyści spływają na Spryciarzy. Bo jest ich wielu. Bardzo wielu. Rozrośli się do gigantycznej organizacji. I to niejednej. A wszystkie się okresowo dzielą na mniejsze, walczą ze sobą, spiskują. A ludzie w ich imieniu mordują innych.
       Wielka to władza i bardzo kusząca. Ale my wiemy już przecież tyle, że Spryciarze nam nie potrzebni. Teraz to zwykli ludzie wiedzą więcej, ale nie muszą już podpierać się bóstwami. Wystarcza im siła rozumu. Pamiętajmy o tym. Może czas skończyć manipulację. Już dość. 

Dobranoc

wtorek, 4 czerwca 2013

O umniejszaniu siebie samych...

     Osoba mi bardzo bliska będzie niedługo musiała przejść operację. Niby nic poważnego. Mnóstwo takich przeprowadza się każdego roku. Jednak zdarzają się i powikłania i błędy, jak zawsze. Ale nie strach przed operacją jest tematem, tylko umniejszanie siebie i innych. Mianowicie a propos tego wydarzenia miała miejsce krótka rozmowa, w czyich rękach jest los operowanego. Ja twierdzę, że wszystko zależy od chirurga, osoba ta twierdzi, że "wszystko w rękach wszechmocnego".... Czy może być coś bardziej smutnego od faktu, że ktoś uznaje wszystkie nasze zdolności za dar od boga? Lata studiów, ciężkiej nauki na stażach, praktyki "od zera", zostają przekreślone przez "fakt" boskiego daru! I nie tylko lekarzy fakt ten dotyczy, aczkolwiek chyba najczęściej ich. 
     I tu przychodzi chwila refleksji, nad tym co robimy sobie i innym takimi słowami. Im głębiej wchodzimy w tą mentalność tym bardziej przerażające to się staje. Myśli napędzają się same w kierunku coraz to głębszej paranoi. Czy możemy przyjąć za pewnik, że otrzymany "dar od boga" jest z nami od urodzenia? Czy oznacza to, że mając predyspozycje "na chirurga" musimy nim zostać czy się nam to podoba czy nie? A może nie ma możliwości, że się nam nie spodoba, bo jest to "zapisane"? A skoro zostało zapisane i kropka to znaczy, że całe to nasze staranie nie ma sensu, a raczej jest "zapisane" więc nie ma możliwości zmiany niczego i nasza wolna wola jest tylko nic nie znaczącym sloganem. Cóż jeśli jednak przyznamy, że wolna wola istnieje? Wtedy musimy zmierzyć się z faktem, że nic nie jest "zapisane", a wszystko co osiągamy w życiu jest tylko zasługą naszej ciężkiej pracy i wypadkową dokonywanych wyborów. Jeśli pójdziemy dalej to nie możemy już wierzyć w "boskie dary", w to, że jakiś on steruje naszymi rękami. Zaczynamy wierzyć w siebie. 
    Do czego jest nam więc potrzebny bóg? Cóż, oprócz zapewniania wiekuistego zbawienia lub potępienia nadaje ponoć sens naszej wędrówce po ziemi. Tej straszliwej i męczącej drodze do zbawienia..... Tak bardzo chcemy, żeby to wszystko miało jakiś głębszy sens, że nadajemy mu wymiar prawie rzeczywisty. Przecież bóg, oprócz bycia postacią eteryczną ma również syna, którego niektórzy widzieli. I był on człowiekiem!! Ciągle czytamy, słyszymy, oglądamy jak kapłani wszelkich wyznań obiecują nam życie wieczne, spotkanie z bliskimi (WSZYSTKIMI??????? sic!) i wiekuistą radość z oglądania jakiegoś pana i oddawania mu czci. Jesteśmy bowiem puchem marnym i bez niego nie potrafimy niczego...... 
     Ja nie chcę! Nie chcę wielbić pana przez wieczność! Nie chcę spotkać wszystkich moich bliskich (o tak, nie wszystkich lubiłem)! Jeżeli nikt, NIKT nie potrafi dać zbliżonej choćby do sensownej odpowiedzi na pytanie "jak tam jest?", nikt nie chce zagłębiać się w ten temat, to czemu w to wierzyć? 
      Jak przypatrzymy się tylko kilku rzeczom, to nie sposób nie utonąć w morzu kolejnych wątpliwości. "Czyściec" stworzony przez kościół (nie ma wzmianki w biblii), bo powinno być miejsce przejściowe. Zastępy anielskie, których istnienie i podział ustalili ojcowie kościoła opierając się na mrzonkach. Co i rusz trafiamy na kolejne i kolejne dowody na to, że większość kościelnych i boskich legend zostało wymyślonych przez ludzi na przestrzeni wieków. To z kolei poddaje w wątpliwość prawdomówność biblii, koranu, tory, albo stawie je na równi z książkami Tolkiena, Lewisa, Kresa, Sapkowskiego i całej rzeszy pisarzy spod znaku fantastyki.
     Wierzmy w siebie! To my, własną pracą, wytrwałością i umiejętnościami kształtujemy nas samych i swoje życie. Nikt nami nie steruje i nikt nam nie pomaga. Nikt nam też nie przeszkadza, nie doświadcza. To po prostu życie nasze, warunki planety, biosfera, przemysł to wszystko wpływa na ludzkość. Przyjmijmy więc, że niczego potem nie ma, nikogo nie spotkamy i żyjmy tak żeby nie czynić krzywdy drugiemu. Nie licząc na rozgrzeszenie zaczynasz czynić dobro. Zacznijmy już teraz!

niedziela, 2 czerwca 2013

Niedzielne podnoszenie ciśnienia.....

       Nie wytrzymałem. Spojrzałem na artykuł i momentalnie pożałowałem wypitej kawy. Odkryłem kolejny wątek w idiotycznej dyskusji nad wyższością prawa bożego nad prawem stanowionym. Niejaki Abp. Hoser, zapominając najwyraźniej o wieloletniej historii mordów i przemocy sygnowanych symbolem krzyża powiedział w homilii : "Wszyscy zbrodniarze tłumaczyli się, że wykonywali rozkazy, że takie było prawo. Miliony ludzi traktowanych jak robactwo, zabijanych. Tak właśnie wyglądało prawo, które nie uwzględniało prawa Bożego – podkreślił biskup warszawsko-praski, stwierdzając, że "jedynym gwarantem ludzkiej godności i życia jest Bóg". *
      Cóż. Uznając wyższość prawa bożego cofamy się do momentu w przeszłości, kiedy to władcy świeccy musieli każdą decyzję konsultować z papieżem, inaczej narażali się na ekskomunikę. Słusznie zauważa Leszek Miller (z którym rzadko się zgadzam), że ustawi nas to w jednym szeregu z państwami typu Iran. Czy aby na pewno chcemy, żeby o naszym życiu i o tym co nam wolno decydowali ludzie dobrowolnie upośledzeni życiowo? Brak żony, dzieci, przeświadczenie o "wyższej" pozycji w społeczeństwie, o misji, o posłaniu, powoduje swoiste skrzywienie myślenia i niemożność realnej oceny tego co nas otacza. Dlatego i przede wszystkim dlatego duchowni wszelkich wyznań powinni pozostać tam gdzie ich miejsce czyli w świątyniach przekazując słowo boże ludziom. Nie powinni zajmować się polityką, nie powinni wypowiadać się na tematy, które są im obce (o tak wiem, że mądrości czerpią z obserwacji innych..... ) i wreszcie nie powinni otrzymywać pieniędzy od państwa tylko dlatego, że są!!!!
    Rozumiem protesty mniejszościowych wyznań w Polsce. Kiedy fundusze kościelne zostaną zastąpione dobrowolnym odpisem podatkowym, mogą oni wylądować na przysłowiowym "bruku". Co najciekawsze najbardziej obawia się tego kościół katolicki będący ponoć reprezentantem ponad 90% społeczeństwa. Dlaczego się boi? Przecież mając tyle wyznawców ich dochód powinien raczej wzrosnąć! Cóż taka dowolność może doprowadzić do tego, że chętnych do płacenia okaże się niewielu i co wtedy? Trzeba będzie zająć się marketingiem.... Skoro prawdy głoszone przez boga w trójcy są tak uniwersalne i prawdziwe to powinny sprzedać się jak świeże bułeczki czyż nie? Z drugiej strony jeśli społeczeństwo okaże się niewdzięczne i nie zechce finansować tej instytucji to zawsze można wynająć salki, kościoły, pałacyki kurii i czerpać zyski. Przecież kościół powinien być instytucją dbającą o DUCHA i zbawienie po śmierci po co więc luksusowe samochody, wille i złote ołtarze? Przecież życie doczesne jest tylko "pełną cierpienia, drogą do zbawienia"! No tak ale jakże przyjemnie cierpi się w nowym mercedesie czy lexusie..... też bym pocierpiał!
    Może więc czas się zastanowić, czy chcemy dalej patrzeć na to rozpasanie i jawne kpiny z instytucji Państwa, czy chcemy żeby nasze dzieci były dyskryminowane za to, że zadają niewygodne pytania, czy chcemy słuchać o ubóstwie od ludzi opływających w luksusy na NASZ koszt. 
    Przypomnę co niektórym katolikom cytat z ich ulubionej księgi: "Oddajcie bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie"! I nie zapominajcie o tym, w końcu to wasz nauczyciel tak mówił..... Ale kogo to obchodzi? Może tylko nowego papieża, któremu nikt już nie daje zbyt dużo czasu na tym świecie......



wtorek, 21 maja 2013

Uwaga! Fikcja autentyczna! (2)

    I w dodatku wieje absurdem.
  Przeczytałem ostatnio tekst, który ładnie nałożył mi się na pewną rozmowę. Uraczę więc Was bajeczką.
   Zbudowałem piaskownicę, ot dwa na dwa kwadrat, wysoka na deskę. Do środka wsypałem piasek. Nie za dużo, nie za mało, tak kilkanaście miliardów ziaren. Na początku zabawa wydawała się świetna. Budowałem zamki, miasta, dziwne rzeźby ale znudziło mi się. Chciałem zobaczyć coś więcej. Wybrałem więc jedno ziarenko i przyjrzalem mu się dokładnie. Ku mojemu zdziwieniu, na jego porowatej powierzchni mieszkały mikroby czy raczej Mikroby. Dalsza obserwacja przyniosła zaskakujące odkrycia. Na ziarenku toczyło się życie, powstawały miasta, państwa, toczyły się wojny, a ja z początku tylko patrzyłem. Ale i to było nudne. Spróbowałem więc niewielkiej ingerencji. Pomogłem jednej grupie Mikrobów zdobywać władzę czy raczej Władzę. Głupie nie były. W krótkim czasie dostrzegłem pierwsze oznaki kultu mojej osoby. Nieporadnie stawiane pomniki, pierwsze świątynie. Im więcej wielbiących me imię, tym większą moja chęć pomocy! Jakaż to piękna zabawa!
    Wciąż jednak nie wszystkie Mikroby uznawały moje istnienie i moc. Zacząłem więc karać niepokornych. Zsyłałem na nich śmierć i klęski wszelakie. Ale najgorsze, że moi wyznawcy nazywali mnie innymi imionami i czcili inaczej, zabijając się z powodu tej odmienności. Wpadłem więc na pomysł absurdalny aby pogodzić zwaśnionych. Zacząłem przemawiać do jednej samicy Mikroba głosem łagodnym, mówiąc jej o powołaniu jej syna. Mówiłem jej, że to moje dziecko, które odkupi i pojedna walczących. Musi tylko oddać życie w okrutny sposób. Trudno ogarnąć ile okrucieństwa może powstać z nudów i próżności. Rozmawiałem więc z nim kiedy się urodził i szeptałem do uszu słowa, za które miał zginąć. Aż nadszedł czas i poświęciłem go dla dobra innych. Nie pomogło. Różnice pozostały, wojny się nie skończyły. Rzuciłem więc ziarenko do innych, a sam zbudowałem sobie nową i ciekawszą zabawkę.
   To skrót taki. Można by cała powieść napisać. Może i jakiś Mikrob lub kilku zrobiło to i wciąż w to wierzą. Ale ja, mając miliardy ziaren zapomniałem już dawno o tej jednej drobince.
   Wiem wiem teolog ze mnie żaden. Pominąłem zapewne wiele dogmatów i praw. Ale sedno jest jedno i konkluzja też. Jeżeli jesteśmy pyłkiem we wszechświecie to skąd przekonanie, że ktoś się nami interesuje? Uśmierca dla nas własne dziecko? I czy dowody naukowe nie wykluczają jego egzystencji? Mikroby mogłyby zobaczyć swego Pana przy użyciu odpowiedniego sprzętu, my patrzymy o wiele dalej i nic. Jesteśmy kosmicznym zbiegiem okoliczności więc korzystajmy z tego, że jesteśmy! Bo przecież "To, to życie jest i nie ma nic innego..."

niedziela, 19 maja 2013

Ni moga kupić rękawic!


  Polska krajem wyznaniowym nie jest. W teorii. W praktyce obchodzimy dni wolne w święta kościelne poddając się ograniczeniom dostępu do towarów i usług. Ja wiem, kiedyś w niedzielę nic nie było otwarte i przeżyliśmy ale teraz kiedy wolny rynek przyzwyczaił nas do zakupów w dni wolne ciężko zrozumieć czemu jedno święto jest ważniejsze od drugiego? W końcu niedziela jest dniem świątecznym i trudno dopatrzeć się logiki w określaniu, która jest świąteczna "bardziej".
   O ja wiem, że dla katolików tak zwane "zielone świątki" są ważniejsze od innych niedziel, a społeczeństwo ponoć mamy w dziewięćdziesięciu kilku procentach tego wyznania dalej jednak pozostaje kwestia tego, że KOŚCIELNE święto powoduje zamknięcie sklepów i punktów usługowych. Odpieram kolejny zarzut: nie, nie lubię niedzielnych wypadów do centrów handlowych! Uważam, że rodzinne zakupy można zorganizować w inny dzień. Nie lubię jednak ograniczania możliwości wyboru! I to wszystko z powodu święta, którego definicji większość ludzi nie pamięta. Lekka hipokryzja, dobrze znana większości tych zadeklarowanych chrześcijan. I znowu: wiem, że sam korzystam z dobrodziejstw świąt kościelnych i mam dzięki nim więcej wolnego ale czasem nachodzi mnie myśl, że wolałbym pracować więcej ale w kraju laickim, takim, w którym żadne święto, żadnego wyznania dniem wolnym nie bywa. Może wtedy biskupi, księża, pastorowie, mułłowie zajęli by się nareszcie dbaniem o własne owieczki, a politykę i sprawy państwowe pozostawią urzędnikom i politykom.
   Pozazdrościć sąsiadom zza Olzy! Czemu nie potrafimy uczyć się od innych? Odpowiedź jest prosta: wysoko postawieni dygnitarze kościelni za bardzo lubią władzę, bo za dużo jej mieli. Całe pokolenie będą musiały pracować nad zmianą sposobu myślenia.
   A wszystko to napadło mnie dlatego, że kolega nie mógł kupić dzisiaj rękawic roboczych. Zapieprza sześć dni tygodniu i niedziela to jedyny czas na zakupy... A tu co? Święto! I już..

Muzyczną myślą (6)

   I znowu Rock Stars! Tym razem publiczności jakby więcej :) I ogień ze sceny! Lipali! Początek wymarzony, jak zwykle, intro, a potem "Pod Kopułą Pamięci" tak jak przy poprzednich spotkaniach! Dalej już tylko lepiej, albo i nie lepiej, tak samo!!! Genialnie, dźwiękowo mocno, dialogowo błyskotliwie.... Taką atmosferę buduje niewielu wykonawców. Ale ale ten koncert miał też znaczenie nieco inne. Chociaż przesunięta o dwa tygodnie, była to rocznica pierwszego koncertowania z naszymi Wariatami! No to czego więcej potrzeba do udanego wieczora? Może tylko tego, że powinien trwać nie 5 godzin, a trzy dni! 
   Set lista marzenie, dużo najnowszej płyty ale też piękne utwory z wcześniejszych. Pojawił się nawet angielskojęzyczny "New One". Gardło skrzypi do teraz od śpiewania! Myślę, że dla wszystkich, którzy pierwszy raz mieli okazję zobaczyć Trio na scenie był to idealny początek i zachęta by chcieć więcej i więcej. Dla nas było to kolejne spełnienie marzeń i chwilowe zaspokojenie, bo takich koncertów nigdy dość. Czekać teraz trzeba na następne! Chciałoby się zobaczyć Illusion... ale jak na razie terminy nie pasują.... Cóż czasem poczekać trzeba dłużej!
   A propos Illusion, to wykonanie kultowego "Noża" rozwaliło system! Dla mnie było to wspomnienie czasów, kiedy po obejrzeniu teledysku zakupiłem kasetę (TAK KASETĘ) "Illusion 2". Pamiętam też starego walkmana i drogę od mojej ukochanej, którą pokonywałem nocną porą nucąc pod nosem "Bierze nóż, ten koleś bierze nóż....". Ważny to utwór, bo obecnie owa ukochana jest moją Żoną i razem możemy uczestniczyć w tych koncertach i przeżywać te piękne chwile. Dziękujemy Wam!!
  A żeby uzmysłowić Wam drodzy Czytacze siłę Lipali taka historyjka: Pewnego dnia nasza młodsza córeczka (3,5 roku) usłyszała "Białą flagę". Zapytała kto to śpiewa, więc tłumaczymy, że Tomek ale utwór wykonywała Republika, której wokalista już nie żyje. Od tamtego momentu dziecko szlocha za każdym razem wspominając Grzegorza Ciechowskiego. Chyba nie pozostaje nam nic innego jak zabrać ją następnym razem :) Może uda się Chłopaków namówić na zagranie "Białej flagi"?
   Szczęście to wielkie dzielić te emocje z grupą ludzi tak świetnych jak nasi Wariaci :) i miniony rok pokazał jak ważne jest to co stworzyło naszą grupkę. Koncerty bywają lepsze, bywają gorsze, jednak kiedy masz koło siebie takich ludzi każdy będzie naładowany pozytywnie! Do zobaczenia następnym razem!!

sobota, 11 maja 2013

Muzyczną myślą (5)

      Odżyłem. Odzyskałem TO coś. TO co straciłem w zeszłym roku w Poznaniu. Koncert to był troszkę niespodziewany, a już na pewno nie planowany. I oczekiwania też były małe, ot progresywna legenda w małym klubie zupełnie niedaleko. Ale legendę tą znałem tak troszkę tylko, już wiem, że o wiele za mało. Głupi ja. Chociaż może nie głupi? Dzięki temu dostałem tak dużo! Pendragon. Nie pomyślałbym rok temu, że wybiorę się na ten koncert, a teraz już wiem, że chcę jeszcze! Magia! Magia! MAGIA!
      Muzycznie było to tak piękne, czyste, wyrafinowane, że brakowało uczuć do przeżywania. Wszystko było dźwiękiem, kolorem, głosem. Tutaj wielkie brawa dla dźwiękowców za profesjonalne przygotowanie i idealne dopasowanie do akustyki miejsca.  Setlista prawie mi nieznana, ale nie miało to żadnego znaczenia, każda nutka trafiała dokładnie tam gdzie powinna. Trzeba przyznać, że granie sprawia zespołowi wielką przyjemność.
      Od początku też świetny kontakt Nicka z publicznością. Wrzucane krótkie polskie zwroty, wspominanie koncertów w Warszawie i Poznaniu, uśmiechy, uściski. Trochę pół żartem, pół serio mówiłem jakiś czas temu, że może się uda zebrać jakieś autografy, może zdjęcie.... Znów dostaliśmy więcej niż mogliśmy przypuszczać. Taka rozmowa (w wolnym tłumaczeniu) :
Nick: Fajna broda!
Ja: No, Ty też masz fajną! Ale moja jest dłuższa (śmiech)
Nick: (śmiech) Nooooo faktycznie!
Krótko i treściwie ale daje obraz jakim jest człowiekiem i jaki kontakt ma z publicznością, zarówno w trakcie jak i po koncercie. Powtarzać będę zatem do znudzenia: publiczność nie gryzie, nie tratuje, nie szarpie (no chyba, że nastolatki na koncercie Bobera) i spotkanie z nimi nie grozi niczym strasznym.
   Szybko podsumowując, koncert marzenie, koncert potrzebny, uczta jakiej pożądaliśmy od dawna nawet o tym nie wiedząc. Progresywny rock jest najpiękniejszą formą muzyczną, zawiera w sobie tyle treści, tyle emocji. Nie żałuję ani sekundy, ani grosza. Znów jestem gotowy, czekam, może w niedalekiej przyszłości przyjadą inni? Przez ostatni rok nauczyłem się słuchać i czerpać z rodzimej twórczości, teraz Pendragon przypomniał mi jak wielka moc ukryta jest w muzyce. Pozostaje tylko napisać DZIĘKUJEMY!! I znów odetchnąć pełnym dźwięków powietrzem....

piątek, 3 maja 2013

Odpoczywam jak prawdziwy Polak


     JEEEEEEST!! Nareszcie jest!! Dłuuuuuuugi weekend!! I wystarczy ino 3 dni urlopu, żeby otrzymać całe dziewięć dni wypoczynku! Hurrrrraaaaaa!
   Tak, taki był plan.... powiódł się w 50%. Urlop dostaliśmy i..... zamieniliśmy mieszkanie w pole bitwy na całe cztery dni. Posiadanie dzieci wiąże się z tym, że rosną i zmienia się im nie tylko światopogląd ale również i gust. Cóż, naturalną koleją rzeczy jest więc przygotowanie się do zmian w otoczeniu. Więc jedna żąda własnego pokoju, druga chce swój wyremontować, a my co? Podwijamy rękawy i NAPRZÓD NARODZIE! Oczywiście poza zadaniami wynikającymi z harmonogramu, wykonujemy kilka czynności dodatkowych i pracujemy dłużej niż w normalny dzień w robocie. Ze zgrozą patrzymy na rosnące góry śmieci i ogólny nieład, umieramy z bólu kolan, pleców i rąk ale wciąż działamy. Zadziwiające ile energii człowiek jest w stanie wykrzesać z siebie! I ta świadomość, że jeszcze tylko TO, jeszcze tylko TROSZKĘ i koniec i odpoczniemy ...... przynajmniej ten jeden dzień..... Masakra jakaś.... 
   I kiedy już mamy dość i wydaje się, że nie zrobimy już nic więcej przed nagłą i zasłużoną śmiercią, okazuje się, że to już! KONIEC! ZROBIONE! Wszystko pomalowane, panele położone, meble ustawione, śmieci częściowo wywiezione. EHHHHHHHHHHHH I te szczęśliwe miny! Pozostało jedynie posprzątać i można znów wracać do życia.... Tylko jedna drobna sprawa kładzie się cieniem na tej euforii..... drobniusieńka......
DLACZEGO NASZA SYPIALNIA TO TERAZ NAJBARDZIEJ OTWARTE POMIESZCZENIE W DOMU????? Teraz wszyscy łażą tuż przed łóżkiem, intymność wynosi zero i ogólnie jesteśmy na widelcu. Czego to się nie robi z miłości :) 
   "Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań..." dlatego wypoczywam aktywnie, chyba nawet bardziej niż reprezentacja na obozie kondycyjnym, no i efekty też lepsze. A co do potrzeb własnych... Cóż chyba przyjdzie poczekać na emeryturę (HAHAHAHHAHAHAHAHAHAHA) i wtedy dogadzać sobie, a na razie..... oszczędzamy na ściankę oddzielającą..... i potem poczekamy na kolejny długi weekend żeby ruszyć znów do boju.... WIWAT MAJÓWKA!!!!

niedziela, 14 kwietnia 2013

fizolofujemy, filizujemy, eeeeeeeeee tam

 
    No i przyszła. Nareszcie! Słoneczna, prawie już ciepła i zielona. Wiosna! No i? Jak mawiają nasi przyjaciele zza rzeki HOVNO! Jest teraz ten krótki okres kiedy wszyscy zachłysną się powietrzem i będą się uśmiechać i czuć cudownie. Ale nie ma co przesadzać, taki stan rzeczy długo nie potrwa. Dlaczego? Ponieważ taka już nasza natura i kropka. No i czai się już za rogiem ono czyli słynne wiosenne przesilenie. Znów chęci pójdą precz, pojawią się stękanie i jęki, bo przecież zmęczeni jesteśmy po długiej zimie i tak dalej i tak dalej. Jednym słowem pozostają nam cztery pory niepokoju, skoro te naturalne znikają. Więc po zimowej depresji, będzie wiosenne przesilenie, potem nadejdą upały i będziemy zmęczeni nimi, a potem, no cóż jesienna zaduma i..... zimowa depresja. No to jak żyć? Okazuje się, że elementów radosnych jest cholernie niewiele, żeby nie powiedzieć wcale... wszędzie gdzie nie spojrzeć depresja, smutek i pogodowa huśtawka nastrojów. 
   Takie spostrzeżenie może dobić, a jednak to na szczęście nie do końca tak. Wszystko to, to mocne uogólnienie ale zdarza się. Mamy przecież niemalże naukowo udowodnione te wszystkie przypadłości i są tacy, którzy będą to podkreślać na każdym kroku. Mnie już też dopadła, przynajmniej ta zimowa ale teraz odpuszcza i obiecuję sobie solennie, że nic innego mnie nie nawiedzi. Jak przypuszczam, to wszystko i tak projekcje naszego mózgu, a my tylko się im poddajemy. 
    Więc do kosza z tym! Przestawmy się na inne odbieranie rzeczywistości i narzekajmy mniej, może tylko wtedy kiedy naprawdę źle już jest. Jak na przykład śnieg w kwietniu... a poza tym? Uśmiech do cholery Szeroki i szczery! Przecież każdy dzień, to nowy dzień i nie wiadomo co się przydarzy. Może coś ekstra? Kto wie, kto wie.....

PS patrzę za okno i uśmiecham się, ładnie tam :)

środa, 3 kwietnia 2013

Muzyczną myślą (4)


 Udostępnili i się zaczęło...
    Aż kiszki skręciły się w supeł, a dłonie w pięści. Cała rzesza domorosłych krytyków postanowiła wypowiedzieć się "merytorycznie" na temat płyty OCN. Przypomina mi się tekst jednego z nowszych utworów zespołu "Strachy na Lachy", pewnie sami dojdziecie do tego, który. Wydawać by się mogło, że wszyscy komentujący są obdarzeni genialnym słuchem muzycznym i wiedzą wszystko po przesłuchaniu 10 utworów, tudzież po obejrzeniu jednego czy dwóch teledysków. Ale czy warto się denerwować? No chyba nie.....
    Ja obiektywny nie jestem i nie będę! Może to dlatego, że poznałem całe Trio na koncertach, gadałem z nimi i słuchałem niektórych utworów z tej płyty na żywo. Nie da się zapomnieć efektu, jaki w Gliwicach zrobił na nas "First Cut", jak mocno zapadł w serce, bo właśnie tam trafił każdą nutką. Tytułowy "Waterfall" wkradł się już dawno do głów i na każdym koncercie znaliśmy go lepiej i lepiej, aż do momentu kiedy mogliśmy już niemal samodzielnie śpiewać refren. Słucham tej płyty z zupełnie innym nastawieniem, bo wiem, że jest dla Oceanu (OCN) ważna. Jest delikatniejsza niż przedostatnie Świnie i może nawet najspokojniejsza ze wszystkich (a było ich wcześniej 5, o czym pewnie nikt z komentujących na portalu nie wie...) ale otwiera coś nowego w historii zespołu. Będę jej bronił, bo jest w pewnym sensie trochę moja, bo pierwszy raz uczestniczyłem (nie osobiście) w procesie kreacji, śledząc posty i informacje, czekając i trzymając kciuki. 
   Pozostaje mi tylko powiedzieć Maciek, Piotrek, Bolek nie czytajcie tego co w komentarzach na interia.pl.... szkoda nerwów na pływanie w bagnie głupoty. Pamiętajcie tylko, że zawsze będziecie mieli, może nie wielką, ale oddaną grupę fanów. Tych, którzy już nie mogą się doczekać żeby zobaczyć Was na żywo i pośpiewać, o tak, również po angielsku! Zatem do zobaczenia w trasie! Oby już niedługo!

czwartek, 28 marca 2013

Wnioski z rozmowy pod prysznicem

   Rozmawiałem z Żoną. Pod prysznicem. Często tak robimy, bo gdzie indziej można tak filozofować? I rozmowy te wydają się być warte upublicznienia. Więc o czym było wczoraj? A prozaicznie, o szczęściu.
   Jakby nie popatrzeć, to jest to szczęście człowiekowi potrzebne, bo bez niego to jakoś smutno i szaro na sercu. Tylko czy wiemy kiedy szczęśliwi jesteśmy? Słyszałem swego czasu na pogrzebie, że to życie nasze to pasmo cierpień i udręk i na szczęście liczyć możemy dopiero po śmierci. Cóż, a jeśli dalej nic nie ma? To co? No, oczywiście wiem, że wszyscy wyznawcy religii wszelakich krzyczeć zaczną, że gadam głupoty. Takie ich prawo, a moje to powiedzieć, że szczęśliwy jestem tu i teraz! I nie czekam na żadne w pośmiertnej krainie, a już na pewno nie uznaję faktu, że zdarza się rzadko! Zdarza się bowiem codzień! I jest procesem długofalowym, to znaczy nie trwa chwilę lecz obecne jest cały czas. W osobie mojej Żony, moich Córek, moich bliskich i przyjaciół. Trwa w uśmiechach i zabawie, w codzienności, we wspólnie spędzonym czasie i jest także w kłótni, złośliwościach, czasem łzach. To takie złe chwile, które, chociaż rzadkie, docierają Nas razem i uczą bycia szczęśliwym.
   Wystarczy więc dostrzegać piękną stronę życia w codzienności, a nie czekać na wiekuistą radość, której istnienia nikt pewny nie jest. Proste? Oj nie! Spróbujcie sami chociaż przez chwilę przestać wierzyć w wieczną szczęśliwość po śmierci. Już samo to jest nie do przejścia dla większości... Ale jak spróbujecie, to byc może uda się Wam zobaczyć jak szczęśliwi jesteście i już! Tak naprawdę do szczęścia, naprawdę wiele Nam nie trzeba!

poniedziałek, 25 marca 2013

Uwaga! Fikcja autentyczna!

   W ciemnym pokoju walczę. Próbuję trafić. Energooszczędna żarówka nie pomaga, ozdobny abażur również. Niestety przegrywam. Pomimo skupienia, precyzji i wielkiego zaangażowania. Otwór otoczony jest polem siłowym, które odpycha to w lewo to w prawo. Nie da się trafić w środek! Zmrużone oczy łzawią, ale wciąż, cel pozostaje nieosiągnięty. Mam ochotę przeklinać lecz późny wieczór powstrzymuje mnie przed zbyt głośnym wyrażaniem swoich uczuć. W końcu należy szanować współlokatorów. Moje zadanie staje się coraz trudniejsze, a czas się kończy...
    Próbuję dalej. Skręcam palcami, oblizuję nawet.... nic... zupełnie NIC. Pole siłowe, odpycha, skręca, wciąż oddala od środka. Nie trafiam, a trafienie to dopiero początek drogi... Jak ja mam ukończyć to zadanie? Ogarnia mnie desperacja, a lekka panika chwyta za krtań i zabiera oddech. Boję się nawet lekkiego westchnienia, bo mogłoby wspomóc moc pola broniącego dostępu. Precyzja nigdy nie była moją mocną stroną.... a tu.... takie coś. Lecz jeśli nie trafię, rzeczy pozostaną takie jakie są, a to nie będzie dobre. Muszę trafić!
    To jakaś obsesja. Słowo "trafić" przesłania mi inne myśli. Coraz bardziej nerwowo próbuję i coraz bardziej to słowo przesłania mi wszystkie inne. TRAFIĆ! Nie mogę myśleć o czymś innym, nie mogę się rozluźnić. MUSZĘ TRAFIĆ!!!!
    JEST!! NARESZCIE!! UDAŁO SIĘ!!!!

Jednak zaszyję tą kieszeń!!!
Nawlekłem tą cholerną nitkę !!!!


PS powyższa pseudo forma literacka przyszła mi do głowy wczoraj, podczas nierównej walki z igłą i nitką w ciemnym pokoju.
Mam tylko prośbę (jako, że to experyment) napiszcie KOMU SIĘ PODOBAŁO lub NIE :)!!

niedziela, 24 marca 2013

Muzyczną myślą (3)


   Miało być o czymś innym... Żeby nie powtarzały się tytuły postów, a tu... no cóż trudno się oprzeć tej wielkiej chęci pisania kiedy straciło się dziewictwo i to w TAKI sposób! Spokojnie, spokojnie będzie o muzyce! 
   Dziewictwo dotyczy tylko i wyłącznie koncertów AKUSTYCZNYCH, bo takiego do wczoraj nie mieliśmy w rozkładzie. I tak całkiem przypadkowo (nikt tego nie planował) znaleźliśmy się znów w Rude Boy'u w BB na koncercie zespołu z dzieciństwa (mojego). Dowód to na to, że spontaniczne decyzje są dobre! Po pierwsze znów okazja żeby spotkać się z częścią Przyjaciół, po drugie zobaczyć pierwszy raz na żywo Proletaryat i Stefana Machela z TSA i to w aranżacji akustycznej. Szaleństwo! No i dostaliśmy po głowie :) "Oley", chociaż chory, wokalnie dał z siebie chyba ponad 100%, a muzycy zagrali tak, jakby nie akustycznie. Jedyną chyba różnicą była pozycja siedząca (muzyków, my staliśmy), no i oczywiście gitary. I tu wielki ukłon (pokłon) dla obydwóch Panów, którzy pokazali, że prawdziwie metalową solówkę da się zagrać nawet na akustycznym wiośle. Nie tylko solówkę z resztą! Punkowe "Hey naprzód marsz" wybrzmiało niesamowicie i  było idealnym zakończeniem muzycznej uczty. 
   Zupełnie nieoczekiwany to koncert był i pewnie nie wpisałbym go w kalendarz, ale nie żałuję ani sekundy z wczorajszego wieczora! Taka formuła koncertu nie psuje niczego, daje zupełnie nowe odczucie muzyki. Chyba trzeba będzie rozglądać się za następnymi i co ważniejsze warto dać się porwać spontanicznej chęci i pojechać gdzieś, żeby usłyszeć coś nowego! W końcu "TO MY, ZIEMI NASZEJ SÓL..." 

wtorek, 19 marca 2013

Muzyczną myślą (2)

  Koncertowy weekend skończył się. Niestety następny taki niezbyt szybko się powtórzy, a było tak pięknie! Pomimo zarwanej niedzieli i niewyspania po piątku, był to jak do tej pory najlepszy weekend roku.  
  A zaczęło się wszystko w piątkowy wieczór w Siemianowicach z zespołem, który muzycznie wciąż pozostaje bardzo ważnym elementem tego co słucham... czyli Coma! Ale, ale... czemu pochwalić się nie mogę żadnym trofeum pokoncertowym....? No nie mogę, jak zwykle. Dojrzewanie koncertowo - muzyczne bywa bolesne i powoduje poszukiwanie, nie tylko wrażeń czysto muzycznych, ale również kontaktu z "gwiazdą"! Chwilki rozmowy, uśmiechu, zdjęcia, autografu (NIE, nie wymagam od wszystkich zespołów takiego kontaktu jaki jest np z OCN) i widzę, że dla Piotra i reszty to już jest zbyt wiele. Rozumiałbym gdyby sala wypełniona po brzegi pozostawała taka po koncercie i cały ten tłum rzucałby się na biedny zespół, ale zawsze, ZAWSZE pozostaje góra 1/4 i nikogo takie spotkanie jeszcze nie zabiło....
  Dla równowagi spełnione marzenie zeszłoroczne :) i to wielkie!! Power Of Trinity!! Wspaniała setlista (patrz zdjęcie) zagrana z niesamowitą energią i mocą! Może chciałoby się więcej dialogu między sceną, a nami, ale kontakt był! A po? A po udało się (bez problemu) porozmawiać, zrobić zdjęcia, zgarnąć podpisy i szczerze wyznać, że czekamy na powtórkę! 
   Ja wiem, jak Coma była na początku drogi i miała dorobek dwóch płyt, to też zachowywali się inaczej... lecz czy to aby wystarczające wytłumaczenie? Pojawiając się na koncertach Lipali, KNŻ, Luxtorpeda, Happysad, Power Of Trinity, że o OCEANIE (OCN) już nie wspomnę przyzwyczaił się człowiek do kontaktu bliskiego, czasem nawet bardzo i to zmienia trochę sposób przeżywania. 
   A tak na marginesie to w cieszyńskim Kauflandzie spotkałem ostatnio Tomka - wokalistę BULDOGA, kiedyś AKURAT i miast podejść i zagadać stałem jak słup soli, nie do końca pewny kogo to ja widzę... Głupi ja! Ale sytuacja powtórzyć się może i liczę po cichu na powtórkę :)

wtorek, 12 marca 2013

Trzydniowy leń...

No i zaczęło się. Jak co roku kościół katolicki zafundował młodzieży trzy darmowe dni laby. Oczywiście oficjalnie to "rekolekcje" i mają służyć wyciszeniu i postnej zadumie. Jak to natomiast wygląda wie chyba każdy... Tłumy "bezrobotnej" młodzieży zasiadają przed TV, komputery czy w najlepszym razie ruszają "w miasto". A co z innowiercami i ateistami? Nic. Darmowe lenistwo bez konsekwencji. Nic tylko zazdrościć...
Pamiętam te czasy w SP czy potem w liceum, kiedy wystarczyło posłać jednego po obrazek, potem go skopiować i już! Niczym nie zakłócony spokój. Pytanie więc kto odpowiada za dzieci w tych dniach? Kościół, szkoła czy pracujący rodzice? Czemu nie można przenieść tego na porę wieczorną i pozwolić wszystkim uczyć się normalnie? Coraz mniej wierzę w świeckość naszego państwa skoro tak kuriozalna sytuacja utrzymuje się od lat!
O tak, wiem, jak korzystałem z dobrodziejstw wolnego to było OK, teraz jako rodzic się czepiam, ale trudno uznać za normalne i logiczne coś takiego! Niestety nikt już nie dyskutuje na ten temat i wszyscy akceptują ten stan rzeczy... I tak pewnie zostanie, bo wszystkim jest wygodnie...

niedziela, 10 marca 2013

Damsko, męski

 Pomyślałem, że napiszę coś o tym jak to jest być "pantoflarzem", bo z takim określeniem najczęściej spotykam się podczas rozmów z kolegami. Czy aby jednak właściwie? Tak po prostu przyznać się, że "boisz się" kobiety, czy  jednak upierać się przy wersji "liczę się z Jej zdaniem" ? 
  Komunikacja dwutorowa pomiędzy mężczyzną, a kobietą jest tak skomplikowana i trudna, że nie ma idealnego scenariusza, czy instrukcji obsługi. To jak z wychowywaniem dziecka. Każde jest zupełnie inne i próby określania standardów wychowawczych przypominają błądzenie ślepego we mgle. Ale do tematu! 
  Nie mogę powiedzieć, żebym się mojej Żony bał (no może czasem :) ), a mimo to zawsze, nawet przy podejmowaniu błahych z pozoru decyzji staram się konsultować. Wynika to w moim przekonaniu z faktu, że czas wolny jest czasem należącym do NAS i spędzanie go w taki czy inny sposób wymaga chociażby zwykłego zapytania. Niestety większość kolegów moich, bez urazy Panowie, odbiera to jako formę "pantoflarstwa" i niepotrzebnego zawracania gitary. I tu mogą być przykłady: "Ja się mojej nie opowiadam gdzie idę, bo by spróbowała mnie nie puścić!!", "Moja nie ma nic do gadania, mówię jej, że idę i wychodzę" itd itp. No muszę przyznać, że na tym tle rasowych MACHO moje "zapytam Żonę i dam Ci znać" wygląda na poddańczo - usłużny stosunek do kobiety. 
  Nikt nie pomyśli jednak, że działa to w dwie strony! O tak! Czy zatem Żona może być "pantoflarzem" ("pantoflarką")? Zawsze zapominam zapytać, czy wśród koleżanek takie pytanie się Męża o wyjście "w miasto" jest uznawane za coś złego. A może to tylko nasza samcza natura powoduje niemożność przyznania się do liczenia się ze zdaniem kobiety? Pradawny instynkt patriarchatu nie pozwala nam przyznać się przed innymi, że kobieta ma na coś wpływ w naszym życiu. A co nie mam racji? :) Zdecydowana większość wyśmieje, inni udadzą, że nie wiedzą o co chodzi, a reszta przemilczy. I tak już zostanie. 
  A ja? Ja tam wolę pozostać "pantoflarzem", bo dobrze mi z tym i kropka!

PS a zdarza się i tak, że po prostu nie mam ochoty gdzieś iść i mówię o tym wprost. Ale to i tak nie zmienia faktu, że wszyscy wiedzą lepiej, że kłamię i tak naprawdę "boję się zapytać Żony". Przywykłem. 

środa, 27 lutego 2013

Muzyczną myślą

Słuchałem radia. Ot tak, w samochodzie i nie było to radio typowo komercyjne. Usłyszałem pieśń w języku Albionu, na nieszczęście moje, wykonaną przez jeden z mych ulubionych zespołów. I...  pierwsza myśl w mojej głowie brzmiała "o kur... o czym On śpiewa?" Z całego tekstu zrozumiałem jedno zdanie.... I znów może bym się nie czepiał, ale chwilę później usłyszałem pieśń innego, również polskiego, zespołu i... Pojawiła się nieodparta myśl, że to nie kwestia złego nagrania, lecz zwykła nieumiejętność śpiewania w obcym języku. Jak widać, czy raczej słychać, każdy może, lecz nie każdy powinien...
Cóż nie oznacza to, że dam sobie spokój z Comą (tak, tak o nich tu chodzi) za bardzo przywiązany jestem do "polskich" płyt i nie zapomnę tego, za co je cenię. Niestety najnowszy album pozostanie w sferze "nieistnienia", przynajmniej dla mnie. Poczekam na następny, oby znów dobry tekstowo i muzycznie.
Piotrek daj sobie spokój, popracuj nad swoim angielskim, a najlepiej pozostań przy polskim!