piątek, 18 września 2015

Prywatny folwark katolickiego Dyrektora

     Gdzies to już było... Mam wrażenie, że kiedyś, w jakimś wpisie na fejsbukowym profilu Fundacji Wolność od Religii, było już coś takiego. Do parafii przy szkole przybywa jego eminencja biskup (z małych, bo czemu z dużych?) i nagle okazuje się, że.... CAŁA szkoła idzie na mszę do kościoła (w czasie lekcji oczywiście), no nie cała, bo ewangelicy i niewierzący(a) córka moja (w sumie to złe określenie, bo w Mikołaja i wróżki wierzy, więc wierząca) zostają na świetlicy.
     No niby spodziewałem się tego. Zapisaliśmy córkę do małej, prawie wiejskiej, szkoły na peryferiach miasta. Poleciła nam ją pani psycholog, mała szkoła, wszyscy się znają, inna atmosfera, szansa, że dziecko nie pogubi się w molochu. Wiedziałem, że Dyrektor jest skrajnym katolikiem, w szkole wiszą krzyże, tuż obok godła, na jadalni, gazetka szkolna opisuje najważniejsze wydarzenia z życia świętych w danym miesiącu. Dobra, myślę, jakoś damy radę. Dopóki nikt nie zacznie szkalować, piętnować, to i ja nie będę bił piany. Początek wydawał się obiecujący, pan Dyrektor nie odstraszył znakiem krzyża, kiedy zapytałem o etykę, pani wychowawczyni wykazała pełne zrozumienie. Pomyślałem, że może nie będzie tak źle. Córa nie została, jak na razie, "czarną owcą".
     Po niecałych trzech tygodniach nauki, sielanka się skończyła. Wywiadówka przyniosła cios poniżej pasa. Dobrze wróży zachowanie wychowawczyni, która sama była lekko zażenowana sytuacją i faktem, że musi poinformować nas, rodziców, o uroczystościach mających się odbyć w następnym tygodniu. 
     W poniedziałek i środę msza w kościele oddalonym od szkoły o jakieś 500 metrów (przejść trzeba wąskim chodnikiem wzdłuż bardzo ruchliwej drogi wylotowej z miasta), oczywiście o godzinie 11, czyli w czasie trwania godzin lekcyjnych. Niby nie  powinienem się czepiać, moje dziecko i dzieci innych wyznań, znajdą się wtedy na świetlicy. I w sumie już, ale nie daje mi spokoju fakt, że stracą szansę na NAUKĘ przez widzimisię jakiegoś hierarchy katolickiego.
     Na szczęście rodzice w klasie zaskoczyli mnie pozytywnie. Nie byłem sam w swoim sprzeciwie. Informacja spowodowała niedowierzanie i oburzenie. Wszyscy prawie żądali możliwości nauki dla dzieci i ominięcia niewygodnej "wycieczki" do kościoła. Przy cichym poparciu wychowawczyni, jak się okazało później również druga klasa pierwszaków miała podobne odczucia, zdecydowaliśmy wpisać do korespondencji, że NIE wyrażamy zgody na udział dzieci w tej szopce. Jest szansa, że dzieci pozostaną w szkole i będą miały NORMALNE zajęcia, zgodne z podstawą programową. Czy jednak konieczny jest bunt rodzicielski?
     Dlaczego kościół katolicki nawykł do traktowania świeckich placówek jako swoich? Czemu wizyta biskupa w PARAFII dezorganizuje zajęcia w szkole? Czemu nie można takiej mszy zorganizować w godzinach popołudniowych? Czyżby biskup bał się, że mało kto przyjdzie i kościół będzie pusty? Troche przypomina mi to spędy pierwszomajowe za czasów wiadomo jakich. Pomijam już fakt wtorkowego spotkania dzieci z owym biskupem w szkole na "uroczystej akademii". To można ewentualnie przełknąć, wizyta "ciekawego" gościa, coś innego, może nawet poszerzyć czyjeś horyzonty. Chociaż też wnerwia mnie fakt, że zabiorą dzieciom lekcje. Pewnie jak wpadłby jakiś polityk, to też by miał swoją akademię, więc OK. Bzdura.
     Jednak nie wytrzymałem. Napisałem do Fundacji. W końcu to jest działanie karygodne, to traktowanie szkoły jako prywatnego folwarku, mamy szkołę wyznaniową, która w pozycji "na kolanach" wita purpurata. Nie wiem co z tego wyniknie, mam nadzieję, że nic złego dla córki, bo tacy lubią wyżywać się potem na dzieciach. W imię miłości bliźniego oczywiście.
     Czekam na rozwój wydarzeń. Czekam na ruch Fundacji. Potem zobaczymy. Obiecałem sobie, że nie będę atakował nie sprowokowany. Długo nie musiałem czekać. Marzę o prawdziwie świeckiej szkole. Takiej, która nie klęka, tylko wyprostowana UCZY dzieci, jak być mądrymi ludźmi. Czego Wam wszystkim życzę.

czwartek, 17 września 2015

Wiara w ludzi i wstyd

     Czasami zdarzają się rzeczy, które zaskakują nas swoim pozytywnym wymiarem. Czasami te rzeczy sprawiają, że zaczynamy się wstydzić za siebie i szybko naprawiamy błędy. Ten zbieg okoliczności rozbroił mnie całkowicie. W życiu bym się czegoś takiego nie spodziewał, tym bardziej, że... sam tak nie zrobiłem. Zawiłe? Do rzeczy.
     Moja Żona kochana kupiła mi kiedyś pierwszy tom trylogii "Długiej Ziemi" duetu Pratchett - Baxter. Niedługo potem okazało się, że wygrałem w konkursie całą trylogię. Ot szczęście. Poleżała trochę na półce, aż znalazł się zainteresowany kupnem. Do transakcji jednak nie doszło, mniejsza o powody. Grunt, że książka leżała i miała czekać aż ktoś będzie miał możliwość ją przytulić. I niby było to normalne, jeść nie woła, spoczywa spokojnie na półce, nie wpadłem na inne rozwiązanie. Cóż, życie bywa dziwne i podsuwa pomysły z zupełnie nieoczekiwanej strony.
     Mam konto na portalu LUBIMYCZYTAĆ.PL. Czemu? Bo lubię czytać. Oprócz wielu opcji w tak zwanej biblioteczce, jest też pozycja "Chcę przeczytać". Tam to umieściłem kilka pozycji, a wśród nich antologię "Wolsung" zawierającą opowiadania ze steampunkowego świata gry o tym samym tytule. Phi, pełno książek można wrzucić na ową "półkę", akurat jednak ta odmieniła moje spojrzenie na pewne problemy.
     Otóż napisała do mnie, zupełnie mi nieznana, użytkowniczka. Streściła pokrótce, że obserwuje mój profil i zauważyła, że chcę przeczytać "Wolsung". Ona akurat posiada tom pierwszy, a że wygrała w jakimś konkursie oba, to ten leży i jest smutny. Więc chętnie odstąpi. Moje pytanie od razu brzmiało: "Super! To za ile taka przyjemność?" Odpowiedź zwaliła z nóg. "Za chwilę! A jeśli pytasz o koszty to ich nie ma, bo przecież wygrałam te książki i tyle. Koszty wysyłki też mnie nie doprowadzą do bankructwa, więc podaj adres." Długo zbierałem szczękę z podłogi. A przecież to nic takiego, żelazna logika mówiła przecież, że to ma sens. Jednak typowo materialne podejście mówiło: coś jest nie halo! Przecież jak można na czymś zarobić, to czemu nie? No właśnie. Wstyd mi. 
    Gryzłem się ze dwa dni. Przecież, o dziwo, ja również byłem w takiej sytuacji już od miesięcy. Co więcej znałem jednego chętnego na mój egzemplarz "Długiej Ziemi" i czekam na okazję, żeby móc ją SPRZEDAĆ! Przeraził mnie fakt, że człowiek ten jest moim znajomym, a ja tak zwyczajnie chcę kasować gotówę, za coś co posiadam za free. Głupio mi było, bo zupełnie nieznajoma osoba oddała mi swoją książkę ot tak, bo chciałem poczytać. Napisałem więc do niego, że mi wstyd i już. I niech podaje adres, bo potrzebuję naprawić to co wydaje mi się złe. Był w szoku, tak jak ja. I chyba się ucieszy jak przesyłka dotrze, tak jak ja ucieszyłem się wczoraj kiedy odpakowałem to:

     Czytajcie książki. Bądźcie dobrzy dla innych. Czasem też pojawi się ktoś, kto podpowie Wam co zrobić, żeby poczuć się lepiej. Nie dajmy się zagubić w biegu po zysk. Czasem uśmiech i świadomość, że coś co smętnie leży gdzieś w koncie innym sprawi przyjemność to lepsza zapłata. Może też nakłonić kogoś do podobnego czynu. Ja odebrałem lekcję i lepiej mi.