wtorek, 30 grudnia 2014

Narodowy sport to schizma

     Bawi nas to. Lubimy, prowokować dyskusje, w których jedni plują na drugich. Lubimy dzielić się na pół, próżno by szukać idei, która łączy Polaków w jedno. Prawdę śpiewał Jacek Kaczmarski "zgodni tylko gdy w niewoli, bo ich wtedy razem boli", kiedy bata brakuje jesteśmy gotowi tłuc się nawzajem w imię wszystkiego. Znajdziemy każdą rzecz, nawet najszlachetniejszą i zmieszany ją z błotem w imię własnych przekonań.
     Mam wrażenie, że szczególnie obfitym w takie wydarzenia, co to potrafią zniszczyć nawet więzy rodzinne, okresem jest listopad, grudzień i styczeń. Szeroko zatem pojęty przełom roku. 
     Zaczyna się od niewinnego Halloween, które to ze względu na przebieranki dzieci, staje kością w gardle i solą w oku każdemu dobremu chrześcijaninowi. Bo jakże to! Przebierać się za potworności w wigilię święta wszystkich świętych!! Obraza i ohyda! Słusznie zauważył jeden człowiek, że należałoby przebierać się zatem za męczenników, taki Sebastian przeszyty strzałami, Piotr chodzący na głowie z krzyżem na plecach, Jan Chrzciciel bez głowy, o jakże to mniej potworne niż Baba Jaga z wielkim nosem, czy potwornie uroczy Frankenstein. Za nic mamy korzenie święta, za nic historia, za nic fakt, że dzieci mają przednią zabawę i dodatkowo mogą obżerać się słodyczami (co powinno cieszyć również stomatologów). Najważniejsze jest to, że wypacza to Podniosły i Uroczysty ton łażenia po cmentarzach i pokazywaniu wszystkim nowych modeli zniczy i nade wszystko ich ilości. Co do tych co faktycznie obchodzą zgodnie z chrześcijańskim obrządkiem pierwszego listopada, to wystarczy poczytać niektóre żywoty tak zwanych "świętych" by zapytać czy faktycznie zasługują oni na takie uwielbienie.
     Potem mamy Mikołajki i Święta Bożego Narodzenia. Znów nikt nie wnika w historię, fakt, że na jednym z pierwszych soborów uznano sobie tą datę za Narodziny Boga akurat tej religii nikogo już nie dziwi. Przecież jakie to ma znaczenie, że ta data była świętowana przez inne kulty o wiele wcześniej? Żadne! Byli w błędzie i czcili niegodne bóstwa, bo przecież dopiero teraz Bóg jest tym PRAWDZIWYM. Co do tak zwanych Mikołajek, to tego już chyba nikt nie ogarnia. Najpierw jest szósty grudnia czyli oficjalnie i po chrześcijańsku, potem nadchodzi tradycja rodem zza oceanu i okazuje się, że ów gościu w czerwonym płaszczu pod choinkę również coś podrzuca. Generalnie to wychodzi na to, że jak wystartuje początkiem grudnia to jeździ cały miesiąc i wtedy też zamienia Pepsi na Coca-Colę. Znów mamy powód do niesnasek, bo to ateiści nie powinni obchodzić świąt, przecież nie wierzą, innym też się nie należy, a już na pewno nie powinni zabierać głosu, bo psują atmosferę świąteczną i kropka.
     Na koniec tego festiwalu dobroci wzajemnej typowe tylko dla nas, aczkolwiek już o zasięgu międzynarodowym wydarzenie czyli Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Zapominamy już zupełnie komu WOŚP pomaga, nie interesuje nas kto z tego korzysta, najważniejsze są rzekome przekręty finansowe (na nic coroczne sprawozdanie, przecież nikt tego nie czyta. Lepiej wierzyć w Caritas, który nic nie publikuje) i głos najgłupszy czyli: "ten sprzęt powinien kupować NFZ, a nie obywatele!" Oczywiście, że powinien, tylko tego nie robi i gdyby nie pomoc WOŚP wiele szpitali nie posiadałoby specjalistycznego sprzętu. Ale nic to! Owsiak to człowiek, który okrada naród, bo za tą kasę organizuje jeszcze Przystanek Woodstock czyli wpierający gejów, bezbożny festiwal, na którym młodzież może bezkarnie pić i brać narkotyki. Po co interesować się innymi działaniami Fundacji? Po co wchodzić wgłąb tego tematu, skoro lepiej jest poczytać gazety, posłuchać TV i już WSZYSTKO wiemy! Znów skaczemy sobie do gardeł.
     Ilekroć pojawia się coś innego, coś co różni się od naszych poglądów nie staramy się poznać, sprawdzić, nie dajemy przyzwolenia "rób co chcesz, to twoja wola. Dopóki nikomu nie szkodzisz.". Szukamy powodów, by nazwać to właśnie szkodliwym, opluć, znaleźć odpowiedzialnych i opluć. Nie napisałem o Bożym Ciele, o Walentynkach ale czy trzeba wymieniać wszystkie powody by przedstawić obraz? Ja powiem tak, dopóki nikt mi szkodzi i do niczego nie zmusza, to niech sobie robi co chce, byle nie za moje i nie przed moim oknem. Nie rób drugiemu co tobie nie miłe i już. Znajdźmy sobie coś co nas scali, chociaż to chyba nie do zrobienia.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Tylko dzieci i Teściowa

     Coraz mniej trzyma mnie przy świątecznej tradycji. Kiedyś była dla mnie ważna, zbliżał się magiczny czas pięknej choinki, dobrego jedzenia, słodyczy bez ograniczeń i nade wszystko prezentów. Dziecku łatwiej jest chyba wyczuć atmosferę świętowania. Kłótnie rodziców schodzą jakoś na plan dalszy, stają się prawie niezauważalne, może dlatego, że prowadzone są zazwyczaj szeptem albo w pokoju obok. Wszystko żeby nie psuć wspaniałej atmosfery oczekiwania.
     Kiedy jesteś dorosły wszystko wygląda inaczej. Nagle to ty jesteś w centrum przygotowań, to na tobie spoczywa obowiązek zakupienia tego wszystkiego co jeść będziesz, to ty wymyślasz prezenty dla innych. Dopóki trzyma cię świadomość świąt czy raczej Świąt jesteś wygrany, w końcu spełniasz swój obowiązek i czekasz na narodziny swojego Boga. Znów okazuje się, że ateizm utrudnia wszystko. Dzieci na religię nie chodzą i co z tego? W telewizji święta, choinki i Mikołaje, w przedszkolu też Mikołaj i kolędy. Nie mam nic przeciwko, w końcu moje dziecko normalnie nic nie chce śpiewać, a teraz jedzie "Chwała na wysokości" i nie ważne komu i po co. Ważne żeby śpiewać na całe gardło. To jest jakiś pozytyw. Jeżeli cokolwiek sprawia, że moje dziecko, zwykle skryte, śpiewa na głos to ja to będę to popierał i już. Jak kiedyś wróci i zawyje "Na barykady, ludu roboczy" również będę szczęśliwy.
     Jak rok czy dwa lata temu bolało mnie i denerwowało, jak czytałem dyskusje na różnych profilach dotyczące tego, że ateiści to powinni w ogóle dać sobie spokój i nie obchodzić niczego w tym czasie, a najlepiej niech się chwycą roboty, skoro nie wierzą w nic. I te odpowiedzi, że to tradycja, że dzieci i tak dostają ideologią po głowie i nie da się ich tak w 100% chronić. W końcu święta to nie komunia, są co roku i przebierać się nie trzeba, no i wszyscy dostają prezenty. O przepraszam, chyba nie wszyscy. Świadkowie Jehowy wycofują swoje dziecko z przedszkola jakoś tak początkiem grudnia, żeby uchronić przed zgubnym wpływem czerwonego i brodatego jegomościa. Cóż każdy ma jak lubi. Ja dziecku nie bronię, bo i po co? Jak będzie chciała o coś zapytać, to zapyta i dostanie odpowiedź. Przecież bajki, które powodują pojawianie się prezentów pod choinką są fajne dla każdego malucha (i nie tylko) więc czemu ich tego pozbawiać? Dorosną, to same decyzję podejmą.
    Ja dochodzę do wniosku, że te święta to tak bardziej dla dzieci (chociaż najstarsza już też pomału wyrasta, mam wrażenie) no i dla Teściowej. W końcu nasi rodzice to bardziej w tej tradycji chowani i bardziej potrzeba im tego wszystkiego, a jak kto zostaje sam, to chce być w ten czas przy kimś bliskim. No chyba, że przeszkadzają mu poglądy. Takie postawy też są i okazuje się, że nam mniej przeszkadzają chrześcijańskie obrzędy przy stole niż im fakt, że my w to nie wierzymy. Cóż, widać miłość bliźniego obejmuje tylko bliźnich tego samego wyznania, bo inni to już nie tego, a niewierzący to już całkiem bleee. Widać i do takich rzeczy trzeba się przyzwyczaić. Jak mawia klasyk "samo życie" i nikt nie mówił, że ma być łatwo, nikt też nie wspominał, że będzie tak przesrane.
     Zastanawiam się, czy dałoby się przekupić dzieci plażą i palmami w zamian za brak tego świątecznego udawania. Może da się wygrać w totka coś niecoś i następnego roku spędzić grudzień w ciepłych krajach popijając Mohito czy Bloody Mary, a dzieci? A dzieci niech robią babki z piasku i łowią meduzy. Byłoby zdrowiej i dla psychiki i dla ciała. Jak nie wyjdzie to cóż... pozostanie szkolna wigilijka, podrzucanie prezentów w nocy piątego grudnia i choinka na dwudziestego czwartego. No i oczywiście Mikołaj znów musi odstawić Pepsi na rzecz Coca-Coli chociaż w jego wieku to raczej niezbyt zdrowo.
     Już po świętach więc odetchnijmy, uśmiechajmy się do siebie, byle do wiosny.

Urlop, to nie jest wypoczynek!

     Żona postanowiła podzielić się ze mną swoim urlopem rodzicielskim. Ekscytacja sięga zenitu, całe 8 tygodni odpoczynku w domowych pieleszach, bez ciągłej gonitwy, bez porannego zrywania się o 5:45... Ha, jak dobrze pójdzie to urlop świąteczny przedłuży wolne do początku stycznia! Cudowna perspektywa. Oczywiście pojawia się również PLAN, bo bez tego całe to wolne byłoby bez sensu zupełnie. Zapisuję więc w punktach co będzie koniecznie do zrobienia, aby wykorzystać tak długi pobyt w domu. Gdzieś tam zdaję sobie sprawę, że urlop z trójką dzieci (nawet jeżeli dwie chodzą jeszcze do przedszkola i szkoły) łatwy nie będzie, tym bardziej, że to czas przedświąteczny. Lecz cóż, ważne, że WOLNE!!
    Zaczęło się w listopadzie od energicznego wykreślania kolejnych punktów z listy. Nawet to idzie, znikają kolejne zaplanowane fuchy, drobne naprawy i wygląda to wszystko nawet optymistycznie. Nastrój psuje trochę choroba średniej córki, nie na tyle poważna, żeby wycofać ją do domu, ale też uciążliwa ze względu na dużą ilość syropów, suplementów diety o których trzeba codziennie pamiętać. Oczywiście o odpoczynku jako takim nie może być mowy. Wciąż biegam, załatwiam, szukam, spaceruję, naprawiam.... Spokojnie to tylko początek, zachłyśnięcie się wolnym , przyjdzie czas, wszystko się uspokoi i będzie można odetchnąć.
     Akurat. Jasne. Im bardziej na coś liczysz, tym mniejsza szansa na spełnienie. Listopad mija szybko, zbyt szybko i nie nosi cech odpoczynku. Cóż, można się było tego spodziewać. Najgorsze, że będąc w domu zaczynasz szybciej dostrzegać pewne problemy i bardziej się w nie angażować. Najgorsze, bo masz w domu piętnastolatkę, czyli źródło problemów wszelakich. Atmosfera napięta niczym skóra na bębenku. Prawie wszyscy na siebie warczą, każdy patrzy krzywo. W tym wszystkim kaszląca średnia i niejedząca najmniejsza. Średnia też nie je, to akurat standard. Najstarsza się nie odzywa. My chodzimy i cudem nie warczymy na siebie, starając się trzymać w tym wszystkim wspólny front.
     Koniec listopada to kolejny stres. Najmłodsza ma iść do żłobka. Pojawiają się pytania czy będzie płakać, czy będzie jeść, jak ona da radę.....? Bo mało jest innych problemów. Na szczęście dla nas mała daje radę. Przynajmniej jeśli chodzi o płacz. Jest dobrze. Zostaje co prawda na dwie, potem trzy godziny, ale jest dobrze. Tylko nie je. Jak więc wytrzyma na głodzie osiem koniecznych godzin już w styczniu? Wychodzi na to, że będzie musiała, bo oto dostajemy kolejny cios. Po zaledwie pięciu dniach małą jest chora. Szlag. Katar, kaszel, marazm, nieprzespane noce, średnia też kaszle. Cholera... coraz mniej szans na odpoczynek. W tym wszystkim Najstarsza dalej trzyma zbuntowaną minę, średnia wtóruje najmłodszej w kaszlu, szczególnie nocą. Jebnik. W kolejnym tygodniu nie ma szans na żłobek, jest antybiotyk. Niby coś pomaga, ale nie do końca. Średnia jakoś cudem utrzymuje się w kondycji nie do końca tragicznej. Najstarsza przeżywa kolejną traumę rozmowy z rodzicami. Niby jest lepiej.
     Kolejny tydzień to powrót do żłobka. Mała dalej nie je, ale chyba choroba jest opanowana. Średnia też się poprawia, nastroje średnio. Do całego mętliku dochodzi kwestia naszych ukochanych porządków świątecznych i chociaż przyznajemy głośno, że w dupie całe te święta, to i tak zapieprzamy w kółko. Okna, podłogi, ściany, półki standardowy idiotyzm grudniowy. Plus oczywiście planowanie zakupów spożywczych, bieganie za prezentami, wymyślanie tych prezentów. Po cholerę to wszystko? Dodatkowo cios. Wypłata na urlopie rodzicielskim to żenada. Będzie bankructwo i to już chyba przed wigilią. 
     Najmłodsza chodzi do żłobka zaledwie cztery dni. Potem gorączka wraca wraz z katarem i kaszlem. Znów do lekarza. Antybiotyk. Noż cholera jasna! Poczekamy z tym jeszcze, może uda się bez tego dziadostwa. Jasne.... Średnia już chodzi i marudzi o prezentach, coraz mniejszą ochotę mam na to wszystko. Najbardziej marzy mi się ucieczka gdzieś, gdzie pojęcie choinki, wigilii i świąt nie istnieje. Gdzie po prostu i spokojnie można czekać na koniec roku, najlepiej opalając się na plaży. Nic z tego! Do roboty! Pomiędzy odsysaniem smarków z nosa, wtłaczaniem na siłę antybiotyku przy wtórze wrzasku, sprzątaniem zasmrodzonych pieluch, niekończącymi się kłótniami o jedzenie ze średnią i delikatnym rozejmem z najstarszą. Gdzieś tam dziewczyny próbują ratować nastrój i pieką ciasteczka, których miało nie być, choinka już stoi co skutkuje zabawnym efektem brokatu w pieluszce. Ciekawe skąd, prawda? Oczywiście nie może się obyć bez tradycyjnych zgrzytów rodzinnych, które dokładają tylko pewności, że brak świąt to byłby najlepszy okres. Cóż, mamy w domu przynajmniej trzy powody, by to wszystko organizować, cała nadzieja w tym, że jak dorosną dadzą nam spokój. 
     Nareszcie ostatnia prosta. Obżarstwo trzydniowe, potem dojadanie tych samych rzeczy na kolejne obiady, bo się zmarnuje. Czekamy na koniec roku. Najmłodsza wyzdrowiała. Ciekawe na jak długo. Na razie do żłobka nie pójdzie, może po Sylwestrze. Chociaż na powolne wydłużanie pobytu nie będzie już czasu. Średnia poszła do przedszkola, nawet z radością, też już chyba miała dość tego wszystkiego. Rozejm z nastolatką trwa. Chyba bym tego nie powtórzył. To już (chyba) ostatni członek naszej rodziny więc i okazji nie będzie. Definitywnie chcę do pracy, tam odpocznę. Bez względu na to czy mróz, czy deszcz, te osiem godzin poza domem pozwala oderwać się od codzienności, chociaż też tą codzienność tworzy.
     Może to tylko ja jestem taki cienki, może kto inny lepiej odbiera długie pobyty w domu, cóż jestem jaki jestem i muszę z tym wytrzymać. Uważam, że duży wpływ na to wszystko miało nagromadzenie pewnych zdarzeń losowych, ale i bez nich.... Widać nie nadaję się na domatora. Nawet nie wiem kiedy minęło te słynne osiem tygodni. Czuję się bardziej zmęczony niż po robocie. Pozostaje mi już tylko wierzyć, że życzenia "oby następny był lepszy od poprzedniego" wreszcie się sprawdzą, chociaż wiadomo, że nie. Życie jest fajne i ma swoje pozytywne strony. Ale nie każdy urlop służy wypoczynkowi. Jak się ma dzieci to tylko marzenie. 
     A co w tym wszystkim jest najzabawniejsze? Pomimo tego narzekania, rodzina jest jedną z tych rzeczy, których posiadanie czyni mnie lepszym człowiekiem. Uczę się wielu rzeczy od tych bezkompromisowych istot, walczę o skrawek swojego terenu, uśmiecham się w czasie sztormu, przejmuję mnie tylko poważne problemy. Reszta? Phi tam, wszystko da się przeżyć. 
     Uśmiechu i spokoju na ten nowy rok wszystkim życzę. Lepszy nie będzie, będzie inny, taki jaki sobie sami ułożymy.

środa, 30 kwietnia 2014

Uwaga! Fikcja autentyczna! (5)

    Nie zwykłem bać się ludzi. Nie miałem problemów, by z nimi rozmawiać, bronić swoich racji, określać swojego zdania. Czasy się jednak zmieniają. Zamknąłem się w innym świecie. Strach zakradł się do mojego Ja niczym podstępny gad. Nie umiem już mówić głośno o tym co myślę, moje zdanie, mój krzyk zamknąłem na białej stronie monitora.
   Jestem dzieckiem internetu. Mam wiele imion, a żadne nie jest prawdziwe. Mam własne zdanie na każdy temat, nie mogę się zgodzić z nikim. Lubię tylko to co piszą moi znajomi, staram się łechtać ich próżność. Liczę na wzajemność. Łatwo mi istnieć i mieć rację, bo pozostanę bezkarny. Anonimowość mnie chroni. Jeśli mnie zaatakujesz ucieknę lub zwyzywam cię od najgorszych.
   Nowa generacja odbiera mi człowieczeństwo, staje się nieomylnym awatarem sieci, jestem, ale mnie nie ma. Mogę zniknąć, pojawić się dyskutować sam ze sobą. Mogę zachwytem unieść cię do gwiazd, mogę pogardą wgnieść cię w błoto.
   Niewiele wiem, lecz mam zdanie na każdy temat. To, że jestem pseudonimem dodaje mi odwagi. Znają mnie tylko najbliżsi, ale z miłości będą stać za mną.
    Nie mogę tylko wyjść, bo wtedy jestem bezbronny, narażony na kontakt, na słowa. Nie potrafię być werbalny, nie potrafię być sobą w świecie rzeczywistym, nie potrafię BYĆ! Jestem surogatem własnego ja.
   Jedyne co umiem to być w sieci.

Wszystkim tym, którzy zapomnieli jak im na imię.

sobota, 22 lutego 2014

Trzy je mam, no i co?


     Mam trzy córki. To fakt niewątpliwy. Nie da się o tym zapomnieć, nie da się nawet na chwilę nie być ojcem. To się już nie zmieni i dobrze. Można uznać, że nasze życie stało się zbyt urozmaicone, z drugiej strony byłoby inaczej gdyby.... eeeee po co to komu? Jest jak jest!
     Nie w tym problem. Problem zaczął się pojawiać dopiero wraz z procesem dorastania najstarszej z nich. Dwanaście lat, spoko! Toż to jeszcze dziewczynka, dziecko maleńkie. Trzynaście, coś zaczyna się zmieniać, ino co? No wyższa jest trochę. Czternaście.... gdzie moje dziecko? Pytam się! Nagle zaczynasz sobie uświadamiać prawdę, o której wiedziałeś wcześniej, tylko nie dopuszczałeś jej do głosu. Jak zwykle z tego typu sprawami, im bardziej coś tłumisz, tym bardziej to coś przywali Ci po głowie. 
     Powoli zaczynam się szykować na.... no właśnie. W końcu pojawi się jakiś ON i będzie twierdził, że kocha. Może nawet będzie mówił prawdę. Co z tego? Przecież to moja CÓRKA! Wiem i zdaję sobie sprawę, że w pewnym momencie nie będę miał nad tym kontroli, że nie będę miał praw wtrącać się w jej życie, ale na samą myśl mam ciarki na plecach. Trudno jest być ojcem córki.
     Z synem w pewnym wieku można po prostu pójść do baru i obejrzeć jakiś mecz czy inne coś, wypić parę browarów, pogadać o kobietach, dać kilka rad. Czy z Córką można? Pewnie na piwo można iść. Tylko co z tego? Jakie rady może dać ojciec? Uważaj na takich popaprańców jak ja? znajdź kogoś spokojnego, ułożonego, z dobrą pracą, takiego co by Cię kochał jak.... jak ja Twoją Mamę? O, właśnie tak, tylko niech spokojniejszy będzie i mniej pije i niech się nie szlaja. No może na koncerty niech jeździ, tylko żadnych rurek i kolorowych tenisówek, tylko aaaaaaaaaaaaaaa Mam nieodparte wrażenie, że idealny facet dla mojej Córki nie istnieje. 
     A mam ich trzy. Najgorsze, że przez następne dziesięć lat zdążę zapomnieć to uczucie i kiedy następna będzie mieć czternaście, znów się zacznie. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Zięciów wpadających w odwiedziny. Kosmos. Wiem też, że czy chcę, czy nie kiedyś przyjdą, przyjadą. I co mam wtedy zrobić? Oddać takiemu moją Córeczkę, tak od razu? Mam wątpliwości, z drugiej strony idealny nie jestem, a Żonę mam i trójkę dzieci i jakoś daję radę. Tylko czy ktoś taki jak ja byłby dobry dla którejś z nich? 
     Boję się i szybko nie przestanę. Bycie rodzicem to przygoda, nigdy nie wiesz co jest za zakrętem. Najgorsze jest to, że nigdy nie ma czasu na zastanowienie. Dostajesz problem i już, rozwiązuj, ale TERAZ! Czy zachowam się jak zaborczy tyran, czy spoko staruszek? Cholera, za młody na to jestem. Córeczki tatusia.....

PS czy jeśli przyjdzie z butelką dobrej Whiskey to będzie to niemoralny akt oddania Córki za dobro doczesne, czy miły gest? Jak dojść do ładu? aaaa tam, jeszcze trochę.....

piątek, 24 stycznia 2014

Zło, Zuo i inne brzydkie rzeczy.

        Przypadkiem ostatnio, jakieś dwa dni temu, obejrzeliśmy program naukowy (?) na jednym z kanałów. W czasie jednego odcinka, autor spotyka się z ludźmi różnych religii i ateistami, najczęściej filozofami, pytając ich o potrzebę zła i próbuje odnaleźć w tym Boga. To jeden z wielu odcinków i jak przypuszczam zagadnienia poruszane są w każdym inne. W tym poszukiwaniu uderzył mnie jednak jeden fakt i do tej pory nie potrafię zrozumieć czemu takie pytanie nie padło. Być może myślę błędnie, być może umyka mi jakiś szczegół. Gdzieś tam jednak zaczynam dostrzegać nadmierne komplikowanie natury pewnych rzeczy i całkowitą niemożność (niechęć?) upraszczania.
        Wszystko zależy od podstawowej definicji zła. Ogólnie można przyjąć, że jest to zespół negatywnych bodźców, które odbieramy w stosunku do kogoś lub czegoś. Z tej perspektywy jest więc ono zupełnie subiektywne. Istnieją jednak formy zła, które mają skutek globalny, występują w skali makro, stają się więc złem dla sporej liczby istnień naraz. 
        Sprowadza się to jednak do podstawy, która brzmi: człowiek jest ssakiem, zwierzęciem z grupy naczelnych. Więc podobnie jak reszta zwierząt poddaje się instynktom. Walka o pożywienie, możliwości rozrodu, terytorium. Bardzo łatwo jest przełożyć większość współczesnych konfliktów na ten język. Wyróżnia nas jedynie to, że jeśli walczymy o teren, to nie zawsze z potrzeby posiadania zasobów tam występujących. Czasem napadamy innych by nieść im IDEOLOGIĘ, bo nasza jest lepsza. Dalej jednak wynika to z instynktownej chęci poszerzania WPŁYWÓW. Cała otoczka, którą przekazują nam władcy świata poprzez media ma na celu usprawiedliwienie prostych bodźców, a my dzięki temu mamy poczucie misji, krucjaty, DOBRA. Bzdura. To co jest dobre dla tygrysa pozostaje złem dla gazeli. 
         Globalne zło występuje czy tego chcemy, czy nie. Trzęsienia ziemi, tsunami, tornada. Pojawiały się zawsze i będą pojawiać się na długo po zniknięciu ludzkości. Są nieodłącznym elementem tej planety. Były ZŁEM dla dinozaurów, pierwszych ssaków, są teraz złem i dla nas. Trudno jest doszukiwać się istoty wyższej w tym wszystkim, a już idiotyzmem jest dopatrywanie się kar boskich w żywiołach. Sprowadzałoby to tyranozaura do poziomu Homo Sapiens, bo przecież jego też bóg karał prawda? A może dinozaury też w coś wierzyły?
           Jest jeszcze zło indywidualne. Spotyka nas i osobiście kopie w tył. Jest paskudne, nieprzyjemne, bolesne. Niemniej zdarza się, bo tak jest w naturze na co dzień. To nasz sposób postrzegania świata powoduje, że odczuwamy to boleśniej i głębiej. Chociaż nie tylko my. Znane są przypadki żałoby w po śmierci członka stada, czy młodego u różnych zwierząt. Natura zabezpiecza gatunek przed takimi tragediami na różne sposoby, my dzięki naszej świadomości i rozumności potrafimy mechanicznie, farmakologicznie przeciwdziałać im do pewnego stopnia. To jednak i te dwie cechy powodują głębsze odczuwanie bólu po stracie. Są one więc naszą pomocą i przekleństwem. Również i w tym przypadku jednak daremne jest poszukiwanie winy wszechmocnego, daremnie mówimy o karze za grzechy. To co nas spotyka jest w naturze codziennością i przytrafia się wszystkim żywym stworzeniom. Fakt, większość z nich nie potrafi walczyć z tymi przeciwnościami i musi pokornie je akceptować jako zło konieczne.
             Pozostaje nam najgorszy chyba typ Zła, ten zrodzony ze świadomości, wypaczonej przez życiowe doświadczenia, geny, złe wzorce. Ten typ dotyczy tylko nas, bowiem tylko my potrafimy czynić krzywdę dla przyjemności, dla zaspokojenia własnego ego. To zło jest nienaturalne. Niezwykle rzadko zdarza się, by w świecie zwierząt jedno zabijało drugie dla chorej przyjemności. Jest to raczej anomalia niż standard. Niemniej jest to jednak skutek kultury (nie, nie tylko nowoczesnej, raczej po prostu LUDZKIEJ) w jakiej człowiek istnieje od początku gatunku, we wszystkich jej odmianach i formach. To nasze otoczenie wpływa na nas, określa to co robimy i jak. Jednostki chorobowe są naturalnym efektem miejsca i czasu, stylu życia, informacji, które dostajemy od dziecka. Przy siedmiu miliardach ludzi musi się znaleźć jakiś odsetek skrzywionych. Odpowiadam na pierwsze słowa krytyki: TAK uważam wszystkich dewiantów, morderców i zboczeńców za osoby chore psychicznie. Powinno się ich izolować i leczyć, a jeśli nie znamy metod pozwalających na kurację to izolować. Trwale. To jest skutek naszego rozwoju i stylu życia, nie pozbędziemy się tego w żaden cudowny sposób. Możemy jedynie zapobiegać, minimalizować, chronić innych. 
        Mogę przytoczyć tylko myśl z samego siebie, kiedy parę wpisów temu opisywałem piekło. Kiedy powstało zło? Czy jak chcą teiści jest ono dziełem szatana? Jeżeli by tak było, główną winą należałoby obarczyć boga, bo to on pozwolił zbuntowanym aniołom żyć, to on pozwolił im na ingerencję w świat , który stworzył. Czy nie prościej jednak zaakceptować, że zło jest NATURALNĄ częścią otaczającego nas świata? Wtedy możemy szukać sposobów by je powstrzymywać, pomniejszać, ujarzmiać zamiast skupiać się na bezowocnych wołaniach w chmury. Tak jak reszta zwierząt, jesteśmy częścią tego świata, tej planety, wszystko to co dookoła ma na nas wpływ. Skupmy się na tym co dla nas wspólne, wtedy jest szansa, że będzie nam lepiej. Chociaż to przecież tylko myślenie życzeniowe, zawsze znajdzie się powód by prowadzić wojny. Inni przecież mają tyle rzeczy, które powinny należeć do nas...
       Nie pozbędziemy się zła. Jest ono częścią naszej rzeczywistości, tak jak było od zawsze. Pojawiają się jedynie nowe jego formy, bardziej ludzkie, bardziej wyszukane. Większość jednak wynika z naszej zwierzęcej natury. Może uda się ją kiedyś pohamować, a może z naturą nie wygramy?

sobota, 11 stycznia 2014

Gdy nie ma dzieci w domu...

        No własnie. Gdy nie ma, to co? Zdania pewnie będą podzielone pomiędzy tych co nigdy nie mieli i mieć nie chcą, tych co chcą, a nie mają i tych co mają ale "sprzedali" (znajomym, dziadkom, cioci itd). Każdy inaczej podejdzie do tego tematu. 
           Rodzinka mi się rozrosła. Jest Nas więcej. To szczęście wielkie i nikt nie powie mi, że dużo znaczy gorzej. Wiadomo, nie samymi superlatywami człowiek żyje i zdarzają się sytuacje potencjalnie denerwujące. Każda w innym wieku, każda z własnym bagażem problemów, każda potrzebuje innego podejścia. Jak wszystko jednak, tak i ta relacja ma dwa końce. Inne są nasze wymagania, inne oczekiwania, inne traktowanie nastolatki, kilkulatki i.... zerolatki. Duże różnice wymagają ogromnej elastyczności i nie zawsze wychodzi to tak jak by wyjść miało. Pojawiają się konflikty, sytuacje bez wyjścia, padają słowa, które paść nie powinny. Jest w tym jednak również mądrość i próba zrozumienia. Czasem tylko są dni kiedy brak już sił, brak mocy na zgłębianie tematu, nie ma miejsca na rozmowę, kończymy konflikty z pozycji siły RODZICA. Czasami mam wrażenie, że otoczenie dostrzega to jako przesadę. Patrzy krzywym okiem, po cichu krytykuje. Nie, żebym zbytnio się tym przejmował. W końcu to nasze dzieci i kto jak nie My wiemy jak je wychować? Oczywiście, kiedy pojawiają się problemy można zasięgnąć rady ludzi, którzy poświęcili życie na studiowanie zachowań dzieci i młodzieży i korzystać z ich doświadczeń. Można też odesłać ich do diabła i robić swoje. 
           Jednakowoż nic nie wnerwia mnie bardziej niż "dobre rady" ludzi, którzy nigdy nie mieli, nie mają i raczej mieć nie będą dzieci (przynajmniej oficjalnie). 
           Słyszałem kiedyś opinię, że oni również mają prawo wtrącić swoje trzy grosze, bo przecież mają rodzeństwo, mają kontakt z innymi rodzicami, rozmawiają z ludźmi o ich problemach. Gówno, za przeproszeniem, prawda. Im bardziej jestem rodzicem, tym bardziej wiem, że obserwacja z zewnątrz pokazuje tylko jak urocze potrafi być potomstwo i jakie to "błędy" popełniają ich rodzice, czy opiekunowie. Nikt z nich nigdy nie był "w środku", nie wie jak to jest cieszyć się z drobnostek, drżeć ze strachu, śmiać się z głupich żartów. Nie wiedzą, że karanie, często jest boleśniejsze dla dla rodziców, niż dla karanych dzieci. Pozbawieni całej palety uczuć, chcą mówić innym jak powinni to robić. 
              Taka refleksja mi się nasunęła, jak jeszcze raz usłyszę, że ktoś tam, coś tam to pozostają dwa typy reakcji. Albo zacząć rechotać i odejść, albo strzelić w pysk. Zastanowię się przy następnej okazji. Chociaż na całe szczęście moje rzadko spotykam takich ludzi i jeszcze rzadziej muszę ich słuchać. 
              Mam trzy świetne córki i Żonę :) Rodzina kompletna w 100%. Każdy dzień jest niby taki sam, a jednak inny. Czasami śmiejemy się do łez, czasami chce nam się płakać. To jest życie i nie ma nic innego. Nowe wyzwania, nowe radości tyle tego! Ci co nie mają niech mimo wszystko zazdroszczą. Niech tylko nie mówią mi co i jak. Ja wiem. My wiemy. A jak nie, to się dowiemy. Dzieci nam same podpowiedzą. 


PS Tekst ten jest odniesieniem retrospektywnym. Na szczęście dawno już nie musiałem słuchać żadnych bredni od laików. Pamiętam jednak jak było i odpędzam demony. Tylko mając rodzinę, wiesz co to oznacza. Inaczej.... teorię wsadź sobie!