sobota, 28 lutego 2015

Muzyczną myślą (8)

     Kiedy byłem młody to nie mogłem. Kiedy trochę podrosłem, to (sam nie wiem dlaczego) nie wybrałem się nigdy na koncert. Kiedy dorosłem i mogłem, skończyli grać. Zostały mi tylko wspomnienia i kaseta magnetofonowa. Jedna, ale za to oryginalna, inne, przegrywane od kolegów zaginęły podczas przeprowadzek i ogólnego trendu pro CD.
     Może od początku? Pierwszy utwór, który usłyszałem na antenie TV, a raczej zobaczyłem, bo był i teledysk, to "Cierń" ( o tak już widzę i wiem, że niektórzy znają ten zespół!). Było to w jakimś młodzieżowym programie i... darujcie, ale ni cholery nie pamiętam jego tytułu. Wiem, że był i puścili tam teledysk, własnie ten. Jako nastolatek w dopiero co odzyskanej, kapitalistycznej ojczyźnie, nie miałem ani pieniędzy, ani możliwości żeby dowiedzieć się co to za płyta, co za zespół, skąd itd itp. Czego nie usłyszałeś w TV czy radio tego nie wiedziałeś. Wujek Google był nieznanym członkiem rodziny, a dostęp do globalnych zasobów sieci raczej nie istniał. Kto nie nadstawiał uszu lub nie posiadał lepiej obeznanych kolegów, ten wiedział niewiele. Moi koledzy słuchali czego innego, byli z resztą dość mocno podzieleni. Czasem tylko ktoś wspomniał coś o "Kłach" czy "Na luzie". Czasem ktoś bąknął, że to Illusion.
     Z pewnych względów rodzinnych (surowi rodzice ;) ) mogłem zapomnieć o wypadach na koncerty, pomijając fakt, że nikt nie dałby mi pieniędzy na podróż i wstęp. Jedyne, na których bywałem to panczurskie minikoncerty rodzimych zespołów, albo coroczne plenery pod nazwą Święta Trzech Braci. Niestety nikt chłopaków nie zaprosił. Chyba władze obawiały się trochę takiej muzyki, a może byli za mało znani?
     Potem dostałem "Nożem". Po chwili głuchoty włączyłem TV i dostałem szalony teledysk, doskonały riff i głos Tomka, niezapomniany. tym razem nie dałem za wygraną. Szybki bieg do sklepu muzycznego (o tak, mieliśmy i takie cudo, wszystko zanim powstały Galerie i Empiki i inne Mediamarkty) i zakup kasety. KASETY! ILLUSION 2! Od tego momentu zaczęła się magiczna chwila.
     Nigdy nie zapomnę długiej drogi z jednego końca miasta, od ukochanej dziewczyny, na drugi koniec miasta, gdzie mieszkałem. Droga "na skróty" wiodła przez łąki i pola, pomiędzy budynkami gdzie mało było światła, więc i klimat do słuchania był niesamowity. Miałem walkmana firmy Sony, na pełnym wypasie z funkcją "autorevers" (gimby nie znajo), dzięki czemu nie musiałem przekładać kasety. Ktoś, kto tego nie doświadczył, będzie się zastanawiał czemu pieję takie hymny pochwalne, uwierzcie mi było to coś wspaniałego. Ale nie o tym miałem przecież pisać.
      Do dzisiaj pamiętam ten dreszcz, kiedy wypadały pierwsze riffy "Noża", rozrywając ciszę nocy i głusząc moje kroki. Szło się jakoś szybciej, do rytmu. Droga wydawała się ciekawsza. Chyba wtedy zacząłem chodzić na około, byle tylko usłyszeć jeszcze jeden utwór. Może "dojdę" do "Wojtka", może  nawet dalej. Jakoś tak malał strach przed ciemnymi uliczkami, krok stawał się pewniejszy, niesamowita energia niosła mnie do domu.
     Płytę numer trzy dorwałem przypadkiem. Kolega przegrał mi na swojej wieży, Słuchałem już w innych warunkach, słuchałem mniej, może dlatego nie poznałem jej tak dobrze, może dlatego nie była już tak ważna, chociaż powinna być. Zgubiłem kontakt, niesiony różnymi kolejami losu, obijałem się po Polsce, potem dalej. Widziałem tylko, że Illusion się skończył. Wypalił, wygasł. Czwartej płyty nie słyszałem w ogóle. Byłem gdzieś indziej, sobą i myślami. Różnie potoczylię to wszystko.
     Po latach wróciłem, moja ówczesna ukochana została moją żoną, chociaz nie wszystko po drodze było proste. Ruszyliśmy w trasę na koncerty, odkrywaliśmy w sobie młodość, poznawaliśmy nowe, odkurzaliśmy stare zespoły. Musieliśmy więc trafić na LIPALI, bez tego chyba nie dałoby rady. Muzyka wracała w najlepszej formie, bo na żywo. Potem poszła wieśc o tym, ze Illusion nagrywa plyytę, że po latach znów zeszli się i tworzą, że będzie trasa koncertowa. Wróciłem do słuchania, pełną parą, wszystkich po kolei. Na nowo odkrywałem "Jedynkę", "Dwójkę", "Trójkę" i "Czwórkę". Uczyłem się, powtarzałem lekcje. Na koniec, tuż po premierze, kupiłem "Opowieści". Było dobrze, było pięknie.
     Nareszcie spełniłem, niespełnialne, zapomniane marzenie. Pojechałem na koncert Illusion. Może z innym podejściem, niz miałbym jako młody chłopak, może z żalem, że nie znam ich wszystkich, ale dałem z siebie wszystko i dostałem potężną dawkę pozytywnych emocji. Wszystkie wspomnienia, wszystkie miejsca i osoby wróciły za sprawą muzyki. Gardło zdarte na zero, koszulka mokra, buty zdeptane. MOC. Moc jaką nie zawsze można znaleźć.
     Z wyborów, z układu losów, z różnych powodów nie zostałem nigdy prawdziwym fanem, nie mam kolekcji płyt (żal mi d... ściska), nie mam niezliczonej ilosci wspomnień (co pozostaje najważniejszą pamiątką), mam głęboko w sobie ukryte muzyczne takty, kroki przez noc i książki czytane do rytmu. Teraz wiem, że muzyka i ludzie nie odejdą w cień, mam dastęp do mediów, o jakich mi się nie śniło wtedy, nie mam juz walkmana, ale mam telefon. Moc jest ze mną zawsze, kiedy chcę.
    Niech grają dalej, niech grają długo, chcę ich jeszcze nie raz zobaczyć. Dziękuję i proszę o jeszcze!

wtorek, 10 lutego 2015

Prędzej do USA

    Choroba nie jest zabawna. Ciężka choroba jest jeszcze gorsza. Choroba nowotworowa nie bawi w ogóle. A jednak polski NFZ dba niestrudzenie, żeby pacjent tak zwany onkologiczny, śmiał się do łez, bo nic innego my już nie pozostaje. 
     Na stronie internetowej stworzonej jak mniemam niedawno, w opisie nowotworu nerki widnieje znamienne zdanie. "Należy przeprowadzić zabieg jak najszybciej, gdyż każdy dzień zwłoki może mieć tragiczne skutki dla pacjenta." Super. Rozumiem wiec, że należy całą procedurę wydania "zielonej karty" pacjenta onkologicznego wykonać szybko i sprawnie, tak żeby pacjent mógł dostać się na tomografię i został zakwalifikowany do operacji. Ta może uratować mu życie. I co? Mur dalej stoi.
     Pojawia się problem z wyrobieniem owej magicznej karty. Jaki? Trudno zgadnąć. Pacjent jest ubezpieczony, jego wyniki są jednoznaczne. Pomimo braku badania tomografem lekarz zapisuje datę operacji na "za dwa tygodnie". Pytanie czy uda się zdobyć kartę i zrobić badanie? Tego na razie nie wiadomo. Każdy dzień jest ważny. Każdy.
     Jak więc to działa? Prosto i jak zwykle w naszej ojczyźnie NIE DZIAŁA! Liczy się czas, a tego tylko lekarze i system mają w nadmiarze. Pacjent poczeka i jak będzie za późno usłyszy pewnie "Oh.... robiliśmy wszystko co w naszej mocy.... ale nie udało się." No przecież. Przykro nam jak cholera.
    Nazewnictwo się zgadza. "Zielona karta" kojarzy się z pozwoleniem na pracę w USA. Ciężko taką zdobyć, a wielu chce. W Polsce taka karta może ocalić życie, ale wygląda na to, że zdobyć ja również trudno. Znów, jak w wielu innych przypadkach, obgryzamy palce i czekamy, kiedy zadzwonią? Zdążą? A może zapomną?
     Miało być łatwiej, wyszło jak zwykle. Cierpi na tym pacjent. Kogo to obchodzi? Nikogo. Każdy wzrusza ramionami. "My nic nie możemy. Taki system nam dali." I już. Rączki czyste. A system? System się dopracuje. Może po trupach, ale w końcu zadziała! W końcu to dobry system! I pewnie kosztowny.
     Czekam na czas, kiedy do cholery system zacznie pomagać. I tyle.
    

niedziela, 1 lutego 2015

Uwaga! Fikcja autentyczna! (7)

     Noc nadeszła. Pokryła świat czarnym płaszczem. Tylko gdzieniegdzie słaby blask gwiazd przebijał się przez wysoko płynące chmury. Nic nie zapowiadało, że cokolwiek może zburzyć ten spokój. Wokoło panowała cisza. Do czasu.
      Odbijający się echem od murów zamku stukot podków, zakłócił bezpowrotnie błogość ciszy nocnej. Zaraz później rozległy się głosy straży i przyspieszone kroki na schodach. Nim pukanie do drzwi stało się faktem, byłem już na nogach. O tej godzinie tylko złe wieści mogły przybyć. Nikt nie budzi władcy bez potrzeby, a potrzeba nigdy nie bywa płocha. Nadchodzą! Północna granica płonie!
     Służba, nawykła do szybkiego organizowania wymarszu, uwijała się na podwórcu. Konie rżały niespokojnie, dzwoniła uprząż. Lotni posłańcy wyjechali już by postawić na nogi przyboczne oddziały. Ubierając zbroję, widziałem oczami duszy biegających rycerzy, setników wydających komendy, toporników stających w szyku. Wiedziałem, że nie zawiodę się na żadnym z nich. Orkowie często zapuszczali się pod nasze granice, ostatnio nawet zbyt często i zbyt licznie. Dwa poprzednie szturmy omal nie skończyły się dla Królestwa tragicznie. Dobrze, że mieliśmy sprzymierzeńców. Bogowie nie opuszczali nas we dnie i w nocy, gotowi służyć pomocą. Dziś być może znów będziemy potrzebować ich łaski.
      Nim dotarłem do koszar, moi ludzie stali już w szyku, gotowi do wymarszu. Patrzyłem na nich z nieskrywaną dumą. W większości to sami weterani, twardzi wojownicy, którzy niejedną bitwę mieli już za sobą. Twarze pokryte bliznami, zarośnięte policzki i ogień w oczach. Ci ludzie żyli walką i do niej byli stworzeni. Nie mieli rodzin, a jedyni przyjaciele stali tuż obok, dumnie ściskając broń. Moi ludzie. Z nimi mogłem dokonać wszystkiego. Konie rycerstwa prychały gniewnie, wietrząc zbliżającą się bitwę. W powietrzu czuć było determinację, nie było miejsca na strach.
     Droga do północnej granicy nie była daleka, mój zamek mieścił się zaledwie parę mil od stanic i wież, strzegących dostępy do królestwa. Mimo to, dużo czasu potrzeba by doprowadzić kolumnę ciężkich toporników i pieszych łuczników, na miejsce, nawet jeśli marsz odbywa się po utwardzonej kamieniami drodze. Ciężka konnica rwała się do szarży i tylko niezłomna wola jeźdźców trzymała rumaki w szyku. Niedługo po wymarszu dostrzegliśmy łunę, szeroko na horyzoncie błyszczała pomarańczowym światłem, oświetlając niebo. Gniewny pomruk przeszedł po szeregach mojej armii, żołnierze przyspieszyli kroku, każdy chciał znaleźć się już na miejscu. Ich przyjaciele, bracia, walczyli tam o życie i wolność królestwa. Im szybciej tam dotrzemy, tym szybciej powstrzymamy napór zielonej hołoty. 
     Wtem na niebie zagrzmiał grom, błyskawica smagnęła chmury ognistym batem, na ziemię spadły pierwsze krople deszczu. Gdzieś w chmurach zdało mi się, że słyszę cichy pomruk, powtarzający jak zaklęcie "trzydzieści osiem i pięć". Słyszałem te głosy wiele już razy, zawsze zwiastowały kłopoty, zawsze były wyznacznikiem trudności walki, jaka była przed nami. Spojrzałem na twarze moich przybocznych. Zaciśnięte wargi i płomień w oczach, coraz mniej przypominali ludzi, coraz więcej było w nich demonów. Żądza krwi, żądza mordu rosła w nich z każdą chwilą. Poddałem się sam tej myśli, pozwoliłem by czerwona mgła zasłoniła mi oczy. Poczułem ekstazę, jakiej rzadko doświadcza śmiertelnik. Naprzód, naprzód moje diabły, naprzód w ogień!
     Równina przed drewnianą stanicą płonęła, zryta setkami pocisków zapalających, które miotały katapulty obydwu stron. Orkowie przywlekli ciężkie maszyny, nie dali rady podciągnąć ich na odległość celnego strzału. Zamienili więc pole w płonącą pułapkę, uniemożliwiając atak konnicy. Moi inżynierowie uruchomili trebusze i nękali wroga posyłając to ogniste, to wypełnione wybuchową cieczą pociski. Mimo większego zasięgu nikłe wyrządzali straty. Bitwa trwała w impasie. Nasze przybycie nic nie zmieniło. Królestwo powstrzymywało najazd wroga, ale nie mieliśmy możliwości by zgnieść go i przegonić od naszych granic. Równina była jedynym przejściem poprzez łańcuch górski ciągnący się wzdłuż całej granicy. Nikt nie mógł przedrzeć się przez skaliste szczyty. Trwaliśmy więc na miejscach, wściekli i bezsilni, czekając na cud, który przełamie impas.
     Wtedy znów usłyszałem szept, biegnący tuż za błyskawicą na niebie "Musimy jej pomóc. To trwa zbyt długo. Męczy się." Wiedziałem czego oczekiwać, szansa przełamania tej sytuacji miała pojawić się już niebawem. Mój miecz błysnął w świetle ognia. Moi żołnierze również podnieśli broń. Czas nadchodził. 
     Z nieba lunął deszcz tak rzęsisty, że zdawało się iż całe morza zawarły się w chmurach i teraz postanowiły w jednym, potężnym uderzeniu, spaść na ziemię. Woda miała znów ten charakterystyczny posmak, znak od Bogów. Ognie zgasły niemal natychmiast. To był sygnał. Moja armia ruszyła do boju. Nie przygotowani, na taki obrót bitwy, zieloni trwali w miejscu ze zdziwieniem wpatrując się w dymiące zgliszcza, ugaszone boskim deszczem. Nim spostrzegli się, nim zdążyli uformować szyk, uderzyła w nich stalowa ściana rozpędzonych jeźdźców. Na rozpierzchłe resztki spadli potężni topornicy. W kilka chwil wroga armia zamieniła się w rozproszoną masę przerażonych stworów. Zwycięstwo było nasze. 
     Nie dane nam było jednak rozgromić ich w całości. Spora część zbiegła do dzikiej puszczy, która rozrosła się niedaleko granic królestwa. My musieliśmy wracać, by odbudować to co zniszczone i przygotować się na następny atak. Wojna jeszcze nie dobiegła końca.

     Matka pochyliła się nad śpiącą córką i delikatnie dotknęła jej czoła ustami. "Gorączka spadła. Teraz powinna spać lepiej". Ojciec pochyla się również "To dobrze. Czekaliśmy dość długo. Męczyła się biedaczka bardzo, dobrze, że syrop tak szybko zadziałał." W głosie Matki nie ma jednak radości "Tak, bitwa wygrana, ale jak tak dalej pójdzie to trzeba będzie dać antybiotyk" Ojciec wzdycha "Odsłonimy ją na następne ataki. Cholera wiem, że może nie być wyjścia. Trzydzieści osiem i pięć to wysoka gorączka. Może już nie wróci. Dobrze by było, żeby organizm sam sobie poradził." "Zdecydowanie lepiej. Czas pokaże. Czas pokaże."

Jestem dżender!

     No to się dowiedziałem. Jestem genderowiec pierwszej wody. Wszyscy dopytują się o moje zdrowie psychiczne, jak się trzymam, jak daję radę w tej codzienności. Nie wiedziałem, że opieka nad chorym dzieckiem może wzbudzić kontrowersje. 
     Może. Okazuje się bowiem, że w niektórych kręgach nazywa się to "wykonywaniem kobiecych czynności". Czyli jakich? 
     Sytuacja zmusiła mnie, zmusiła moją rodzinę do stosowania nowych środków i metod do radzenia sobie z nowymi wyzwaniami. Nagle okazuje się, że to legendarny gender! Kiedy zostaję z dzieckiem w domu wypełniam zadanie kobiety, bo przecież tylko ona ma dość sił psychicznych i fizycznych żeby wytrwać z chorym dzieckiem w domu. W ogóle z dzieckiem w domu.       
     Czasy zmieniają się zbyt szybko i chyba nie wszyscy potrafią nadążyć. Mężczyzna, jeśli chce, może opiekować się potomstwem bez uszczerbku na dumie. To już nie ten czas, kiedy to była domena kobiet. Dlaczego więc niektórzy mają z tym problem? 
    Role zostały ustalone już dawno i część społeczeństwa trzyma się ich, z podziwu wartym uporem. Każde odstępstwo jest traktowane niczym przełamanie tabu. Przełamujemy stereotypy. Tylko czy aby na pewno? Dlaczego trzymać się utartych wzorców? Facet jako ten łowca, żywiciel rodziny, opiekun i wojownik, a kobieta jako ta praczka, sprzątaczka i niania? Czy aby takie szufladkowanie nie jest krzywdzące dla obydwóch stron? Przecież kobiecie wolno zająć się pracą, czasem musi to robić, bo tego wymaga domowy budżet, czasem chce spełniać się w zawodzie. Facet znów może mieć ochotę gotować, sprzątać i wychowywać. Dlaczego więc nie? Bo zakręty historii postawiły nas na tych miejscach?
     O wiem! To Bóg stworzył nas do tych celów i nie powinniśmy sprzeciwiać się jego woli! Oczywiście. Pewnym ludziom byłoby na rękę, żeby pozostało po staremu, ale takiego! I nie oznacza to rezygnacji z wieczornych przyjemności! Ja potrafię uśpić dziecko po dwóch piwach, a po paru głębszych wciąż mogę poczytać bajkę średniej córce. Nikt na tym nie ucierpi . 
     Jeszcze jedno. Jakby kogoś obchodziło to warto matki też zapytać o samopoczucie psychiczne! Wcale nie jest łatwiej być kobietą, w domu, z dzieckiem. Jest tak samo przesrane...