poniedziałek, 26 stycznia 2015

Dobre i złe strony braku inwigilacji

     Oczywiście nie mówię tutaj o prymitywnym monitoringu. Ten jak wiadomo sprawdza się czasem, a czasem mimo wyraźnego wskazania gęby przestępcy sąd stwierdza brak dowodu. Mówię tu o inwigilacji na poziomie hard, na poziomie SF. Czytał ktoś "Raport Mniejszości"? A może chociaż oglądał? No cóż, to tylko jeden z przykładów, gdzie społeczeństwo jest inwigilowane notorycznie. Zawsze wiadomo gdzie kto jest, skanery siatkówek znajdują się na każdym rogu, w każdej bramie, na każdym przystanku. Informacja taka jest natychmiast przesyłana do centrum, w którym specjalni ludzie śledzą i przekazują informacje odpowiednim służbom. Czemu to piszę? Bo taka informacja może uratowałaby mnie przed dzisiejszą wpadką.
     Ostatni tydzień spędziłem na "opiece nad chorym dzieckiem" czyli popularnym L4 na chorą latorośl. Umówiłem się z lekarką na termin zakończenia tego na niedzielę, czyli dzień 25 miesiąca stycznia. I tu pojawił się mały szkopuł, o którym ja nie wiedziałem i którego, w związku z niewiedzą nie sprawdziłem. Otóż, żeby dni wolne (czyt. weekend) zostały wliczone do czasu opieki, a zaręczam, że ta odbywała się również i w te dni, termin "zwolnienia na czas opieki" musi kończyć się w poniedziałek. Cios.
     Wyobraźcie sobie, że nie ma was w pracy od trzech pełnych miesięcy, przez ten czas przeżyliście wiele przygód, jako że okres urlopu pokrywał się ze świętami i ich gorączką "przed", sezonem grzewczym i nowym rokiem. W końcu możecie wrócić! Dziecko wyzdrowiało i nadaje się do wysłania do placówki rządowej (czyt. żłobka), więc wy możecie wrócić na łono firmy i cieszyć się zasłużonym spokojem, przy dźwiękach szlifierek, spawarek i wózka widłowego, że o radiu grającym czeskie techno nie wspomnę. Miód na uszy. Aż tu, około godziny dziesiątej, wasz kierownik (czyt. Kierownik) widząc was po raz pierwszy zadaje dziwne z pozoru pytanie "A co ty tu, kur.... robisz?" no jak to co? "Pracuję", "No przecież masz L4 jeszcze dzisiaj!" "JA?????"
     No przecież idiotą nie jestem, a jednak. Czemu więc nie ma systemu, który po sprawdzeniu posiadanych danych nie zawyłby, niczym syrena alarmowa i wielkim krzykiem nie oznajmił mi w drzwiach : "Nie możesz jechać do roboty!! Masz wolne!! Nie wstawaj!!" No czemu? Z drugiej strony gdyby, zamiast informowania mnie, poinformowano ZUS, już widzę tą brygadę specjalną, lądującą przy moim zakładzie pracy (przewiduję co najmniej desant ze śmigłowców), i porywającą mnie do tajnej siedziby w centrum miasta na przesłuchanie. Wszystko przez skan oka mojej córki w żłobku miejskim i stwierdzenie "ALARM!! Lena W. przyszła do placówki!! ALARM! Wyłudzenie! Dokonać aresztowania i eksterminacji poprzez wyzerowanie konta emerytalnego!!" No nie mogłoby tak być?
     No więc z jednej strony system może być pomocny, z drugiej (tej bardziej prawdopodobnej) zdecydowanie niszczący. Cóż, ta dywagacja nie zmieni faktu, że jak debil wstałem dziś o 5:45 żeby zawieźć średnią córkę do przedszkola i pospiesznie dojechać do pracy, w której nie powinienem być dzisiaj. Dlaczego? Bo powinienem opiekować się chorym dzieckiem, które poszło do żłobka..... A w sumie... Jakby mieli mnie wsadzić, to chyba lepiej, że taki system nie działa.

PS jeżeli sądzisz drogi Czytelniku, że zachowałem się jak ostatni idiota, to możesz mieć rację. Cóż, czasem trzeba sprawdzić co się chowa w kalendarzu. Dziękuję!

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Uwaga! Fikcja autentyczna (6)

     Ciemność zapadła nagle. Niczym nie sprowokowana napadła na otoczenie, zalewając wszystko nieprzeniknioną czernią. Delikatna poświata wpadająca przez rozpadające się, małe okienko, znajdujące się a poziomie drogi, dawała jedyny punkt oparcia. Niestety nie był to kierunek do wyjścia. 
     Butwiejące deski, służące za framugę i drzwi, zaczęły pachnieć bardziej intensywnie, do uszu doszedł niepokojący szum i chroboty. Wyobraźnia wyczulona na wszelkie bodźce, nagle odcięta od wizji zaczęła automatycznie wyświetlać wszystkie najgorsze sceny, które można zobaczyć w filmie czy przeczytać w książce. "Jesteś bezpieczny, jesteś bezpieczny, jesteś u siebie" powtarzała, ta bardziej racjonalna część umysłu. Niestety ta druga, uwolniona z poczucia rzeczywistości, zalewała go falami przesądnych wierzeń, zamieniała płynącą wodę na kroki, szum wiatru w szepty. Włosy na karku miał zjeżone, lodowaty oddech, który nie wiadomo skąd pojawił się w wąskim korytarzu, muskał delikatnie włosy, niczym upiorny dotyk zjawy. Klepisko zapachniało ziemią, pomieszaną ze spleśniałymi odłamkami drzewa, zupełnie cmentarną. Nogi wsparte mocno w podłoże nagle zaczęły drżeć. Powoli panika wślizgiwała się do trzewi.
     Stój! Nie pozwól szaleństwu wygrać! To tylko stary dom, w którym wszystko może odmówić posłuszeństwa. Odwróć się powoli. Przypomnij sobie drogę powrotną. Idź w lewo, wyciągnij przed siebie ręce. Nie bój się to tylko pajęczyny, pochyl głowę, nie będą oblepiać ci twarzy. Teraz uważaj, będzie zakręt w prawo, a na nim.... Trzask. Coś poddało się naciskowi ciężkiej podeszwy z delikatnym "chrup", a potem zamieniło się w miękką breję. Przeszły go dreszcze, zatrzymał się niemal niezdolny do dalszego marszu. To tylko martwy gołąb głupku. Pewnie zagryziony przez szczury. Miałeś wyrzucić to truchło już dawno, pamiętasz? 
     Chwilę trwa nim ohydna rzeczywistość stanie się do przyjęcia. Okienko, wraz ze swoją poświatą zniknęło za plecami. Teraz jest tylko czerń i nic więcej. Od strony ulicy słychać przeraźliwy pisk, który przerywa odrętwienie. Znów wszystkie włosy stają dęba. Spokojnie, to tylko sygnał karetki. Idź pomału dalej, uważaj zaraz dotrzesz do schodów.Jest pierwszy! Byle do góry, tam majaczy bezkształtny cień, to tylko otwarte drzwi. Przez małe okienko napływa delikatne światło gwiazd. Szczęście, że noc jest pogodna. Teraz tylko dotrzeć do włącznika, może poziom wyżej światło jest. Czy nikt nie stoi za drzwiami? Daruj sobie te wszystkie sensacyjne książki i filmy! Nie w każdym ciemnym zakamarku czai się bandyta. Co jeśli to bezdomny? Często tu nocują, może być agresywny... Jest zbyt wcześnie! Dalej! Do góry! Do światła! Działa! Biegiem na pierwsze piętro. Ufff
     Ostatni raz idę bez latarki do piwnicy! To cholerne światło znów wysiadło, pewnie przepaliło kabel! Wiedziałem, raz nie wezmę telefonu i zostanę w ciemnościach! 
     


    Posiadając wyobraźnię, możesz przeżyć przygodę wszędzie i zawsze.... chociaż nie zawsze jest przyjemnie.

piątek, 16 stycznia 2015

Alicja w krainie baśni, czyli co siedzi w głowie pięciolatka

      Czytam córce polskie legendy na dobranoc. Taką książkę sobie wybrała i jak na razie podobają jej się historie Popiela, Smoka Wawelskiego czy Syrenki warszawskiej. Wczoraj pojawił się natomiast temat, który mnie zaskoczył. "Tato, a czy w tej bajce będzie o bogu?". Zostałem zbity z tropu, "Ale o którym?" pytam, córeczka na to z powagą "No o tym naszym!" 
     Nie posyłam jej na religię, czekam aż dostanie się w szkole na zajęcia z etyki i mam nadzieję, że trafi na dobrego nauczyciela, jak do tej pory jedynymi przekaźnikami spraw boskich byli dziadkowie, teraz okazuje się, że pomimo nieobecności na lekcji indoktrynacji, moje dziecko również otrzymuje swoją dawkę "wiary". Podatny grunt. Szczególnie w okresie świątecznym. Są kolędy, konkurs szopek, jasełka wystawiane przez kolegów, wszyscy tłumaczą dzieciom o szczególności tego dnia, bo wtedy narodził się NASZ bóg. Nasz czyli czyj? 
      "Bogów jest dużo Alusiu. W różnych częściach świata ludzie wyznają różnych. Trudno mi to Ci wytłumaczyć teraz." szukam dobrej drogi w rozmowie. "Czyli, że nie możesz mi tego tłumaczyć, bo to są dorosłe sprawy?" noooooo tak jakby..... "Ciężko jest wyjaśnić kwestie wiary i różnych religii pięciolatkowi Alusiu, boję się, że mogłabyś nie zrozumieć." nie najlepiej mi idzie.... "Bo jakbyś mi wytłumaczył, to ja bym mogła to wytłumaczyć koleżankom i kolegom w przedszkolu!" No jasne! "No właśnie tego się boję, że nie zrozumiesz do końca i jak zaczniecie sobie to tłumaczyć to wyjdzie z tego chaos." A może powinienem spróbować chociaż trochę? "Bo ja lubię tą bajkę o Maryi naszej i Jezusku..." Ach tak? "Alusiu, Maryja nie była nasza, jeśli w ogóle istniała to była Żydówką i mieszkała bardzo daleko stąd." no i bomba.... "Ale oni żyją tam jeszcze teraz, prawda?" no jasne.... "Nie Alusiu, nawet gdyby ta bajka była prawdziwa, to oni wszyscy już dawno nie żyją. To było ponoć ponad dwa tysiące lat temu!" próbuję bezpośrednio, "Ale Jezus żyje?" cios.... "Nie, Alusiu. On też już nie żyje. To tylko bajka, taka sama jak o Smoku i Syrence. Tylko taka jest różnica, że w nią różni ludzie wierzą i uważają, że zdarzyła się naprawdę. Znowu w innych częściach świata, inni ludzie mają swoje bajki zupełnie odmienne od tej i też w nie wierzą." bo jak inaczej? "A ja wierzę!" ups... "Wierzysz w co? Że ta bajka to prawda?" "TAK!".... "No widzisz, a ja nie. Jak dorośniesz to opowiem Ci tą i inne historie i powiem czemu to bajki.".... muszę być przygotowany. "Dobrze tatusiu."
     Nie czuję się zwycięzcą, bo nic nie wygrałem. Ciężko jest uświadomić pięciolatkowi, że to co opowiada Pani (wyrocznia i wszystkowiedząca) w przedszkolu i to co opowiadają koledzy i koleżanki (mniej, lub bardziej składnie) to tylko bajki. Jak ona ma odróżnić bajkę o smoku, którą nikt się nie przejmuje, bo to wymysł, od bajki o Jezusku, który narodził się w stajence (czy Stajence) żeby zbawić świat. Mógłbym pobiec do przedszkola i porozmawiać z Panią, poprosić żeby darowała sobie podprogową indoktrynację, ale co mi to przyniesie? Większość dzieci pochodzi z rodzin "wierzących" może część z nich nawet praktykuje. Taka sytuacja jest całkiem normalna. Na szczęście do następnych świąt problemu jako tako nie będzie. Potem przyjdzie Wielkanoc i.... no właśnie. 
     "Tato, ale Pani mówi, że Jezusek żyje!" taaaaaa... "Alusiu, bo w to święto niektórzy świętują jego narodziny, inne jest święto w pamiątkę jego śmierci, jak będzie się zbliżać to opowiem Ci i o tym." Darowałem sobie zmartwychwstanie. Do takiej rozmowy muszę się przygotować i przemyśleć jak to opowiedzieć mojej pięciolatce.
     Dzieci są chłonne, otacza je świat taki, a nie inny. Gdybyśmy zmienili szerokość geograficzną dostawałaby przekazy o Buddzie, Allachu, czy innym guru. Co pozostaje nam rodzicom? Nie tworzyć tematu tabu, odpowiadać możliwie prosto i bez kręcenia. Niech pociecha widzi, że to jakaś tajemnica, sekretne rytuały tylko bajka, która dla niektórych staje się rzeczywistością. Ja dałem się zaskoczyć, ale otworzyło mi to oczy, że córeczka już chce pewne rzeczy wiedzieć i muszę być przygotowany zawsze, żeby nie zbywać jej zwykłym "Bzdury! Idź się bawić!", bo wtedy poszuka odpowiedzi gdzieś indziej. Może u Pani, która z rybką na aucie przemierza miasto, może u kolegów i koleżanek, może trafi na kogoś bardziej zaangażowanego, na przykład Dziadków. Nie będę jej wzbraniał takich kontaktów, muszę tylko starać się być tuż obok i tłumaczyć to co "niepojęte". 
     Wiara ponoć pomaga dzieciom w poznawaniu świata, ja uważam, że lepsza jest WIEDZA. I w tym kierunku niech to zdąża. Muszę opanować te nasze rozmowy, bo kiedy dorośnie następna temat powróci. wierzący mają łatwiej. Wszyscy wokół ich wspierają w indoktrynacji, w przekonywaniu, że ta jedna bajka jest lepsza od innych, bo zdarzyła się NAPRAWDĘ! Cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale nauczyliśmy się tylu nowych rzeczy jako rodzice, że i tym obowiązkom, rzetelnej rozmowy, sprostamy. Bo jak nie my, to KTO?

czwartek, 15 stycznia 2015

Jak to kobieta nic nie robi.

     Siedzę w domu. Dobijam resztki urlopu noworocznego. Taki los, że jak trzeba wykorzystać, to trzeba wykorzystać. Żona wróciła do pracy. Nie było jej tam półtora roku, więc powoli musi odrabiać zaległości, chociaż idzie to zaskakująco szybko. Ktoś powie: "Super! masz tyyyyle czasu wolnego! Ile to rzeczy można zrobić!". O tak, można.... by, gdyby nie chora, najmłodsza córeczka.
     Słyszałem kiedyś i czytałem w wypowiedziach niektórych, czasem nawet wysoko postawionych, mężczyzn jak to kobieta niepracująca ma mnóstwo czasu, żeby załatwić wiele spraw i powinna czekać na styranego robotą mężusia z gorącym obiadkiem, kapciami i browarkiem. Niech tylko spróbuje powiedzieć, że jest zmęczona po całym dniu biegania po sklepach, gotowania i opieki nad dzieckiem, czy o zgrozo dziećmi! Przecież tak ją natura czy bóg wymyślili (może oboje do spółki), że ma takie zadanie i kropka. Faceci do roboty, Baby do garów, pieluch. I niech nie narzekają, bo przecież czas na pogaduchy też jest, a i serial jakiś się obejrzy.
     Odkąd sam zostałem ojcem, postanowiłem sobie, że zaangażuję się maksymalnie. Poświęcę coś swojego i postaram się mieć wkład w wychowanie dzieci na równi z Żoną. Wiem, jednego nie mam i mieć nie będę, co powoduje, że Mamie zawsze jest łatwiej. No nie nakarmię dziecka piersią, bo nie mam. Wydaje mi się, że przy pierwszej córce udało mi się wytrwać na posterunku. Owszem zdarzało się mieć chwile załamania, wypracowałem jednak całkiem dobry model i po pięciu, z górką latach, wiem, że z tym modelem dam sobie radę sam i w każdych warunkach. Nastał jednak czas najmłodszej.
     Wszystko zbiegło się w czasie. Koniec roku miał być przyzwyczajaniem do żłobka. Grudzień, jakieś święta, potem styczeń i Żona wraca do pracy, ja korzystam z dwóch tygodni więcej w domu. O ile dziecko w instytucji radzi sobie świetnie, nie beczy, zjada nawet systemowe obiadki, to dostajemy to co zwykle czyli infekcje. Jedną po drugiej. W grudniu dwie dawki antybiotyku i wydaje się, że temat jest opanowany. Ale po, dosłownie, trzech dniach w żłobku, mała łapie zapalenie oskrzeli. Zostaję sam z dzieckiem w domu. Pierwszy raz z tak małym i pierwszy raz od lat.
     Więc jak to kobieta zwykle nic nie robi? Musisz mieć plan co na obiad, żeby zakupy zrobić dzień wcześniej, musisz mieć czas, żeby ten obiad zrobić. Nie zawsze ten czas jest, bo dziecko jak nie śpi to jęczy, płacze i generalnie nie puszcza twojej nogawki, wpatrując się wielkimi, załzawionymi oczami i niemą prośbą "weź mnie na ręce i noś, bo mi źle." Nawet wyciągnięcie naczyń ze zmywarki wydaje się być czynnością zbyt wymagającą. Do tego dochodzi brak apetytu (wspomniana przewaga Mamy). Normalnie dziecko je wszystko, teraz nie je nic, co nie przeszkadza mu w powtarzaniu co chwilę "Am, am!". Niestety każda próba skazana jest na niepowodzenie. I co teraz? Nic. Dziecko do spania, a ty do porządków, obiadu i tego wszystkiego co należy zrobić, żeby dało się żyć. Może nastawić pranie? Sprawdzić listę zakupów. Zadzwonić do specjalisty, żeby umówić dziecko na wizytę (musisz sprawdzić w internecie listę przychodni w promieniu 30 kilometrów, żeby mieć szansę, że gdzieś cię w miarę szybko przyjmą). Pamiętać o lekarstwach, jakie i w którym momencie dnia. Nie pomyl się! "Każdy lek niewłaściwie stosowany, zagraża twojemu życiu lub zdrowiu!"
     Wiem opisuję to jako nieustanny armagedon, ale coś z tego w tym jest. Wiem też, że sytuacja z chorym dzieckiem to nie codzienność. Tylko co się zmienia w cyklu dnia ze zdrowym? Zamiast lekarstw musisz pamiętać o spacerze, a jak pada, to humor pociechy też potrafi uniemożliwiać czynności domowe. Polecam każdemu "mądremu", niech zrobi sobie tydzień przetrwania z małym dzieckiem w domu. Ciekawe czy powie, że "siedzenie w domu z dziećmi to przyjemność, a nie praca". Ciekawe. Może nowy program dla jakiegoś programu: "Tydzień survivalu Taty z dziećmi". Ktoś chętny? Ja łapię poziom zaawansowany.
  No przecież się nudzę! Piszę bloga hahahahahahahahahaha o.........
Ktoś na górze jęczy. Chyba pracodawca wzywa.

środa, 14 stycznia 2015

Próbuję wkręcić dziecko do specjalisty....

     Witajcie w Polsce!
    Dostałem skierowanie dla dziecka do lekarza alergologa. Podobno leki antyalergiczne mogą spowodować, że moje dziecko będzie rzadziej łapać infekcje. Pani doktor z POZ powiedziała z uśmiechem: "Jest styczeń, więc pewnie nie będzie problemów z terminami!" Taaa, jasne....
      
Rozpoczynam walkę. Przychodnia numer jeden:
Pani: Ile lat ma dziecko?
Ja: Roczek skończony w grudniu.
P: Oj to my już nie mamy poradni alergologicznej dla dzieci!
J: Ale przecież na stronie internetowej macie napisane, że jest!
P: No to zapomnieli wykasować. Już od paru LAT nie prowadzimy poradni dziecięcej!
...............

Przychodnia numer dwa:
Ja: Dzień dobry. Chciałem się zapytać o termin wizyty u alergologa dziecięcego. Mam skierowanie.
Pani: Ojej, pani doktor była kilka dni temu i dała nam terminy na marzec. Wszystkie są już zapełnione.
J: A na kwiecień?
P: To ja jeszcze nie wiem. Pani doktor przyniesie nam terminy na kwiecień może pod koniec miesiąca.
J: To znaczy kiedy mogę dzwonić?
P: No, ona będzie .......zaraz....... 27 stycznia przyjmować i wtedy proszę zadzwonić i dowiedzieć się czy przyniosła terminy na kwiecień. Ona nie wie jak się jej dyżury w klinice poukładają, a u nas jest dwa razy w miesiącu. 
...................


Przychodnia numer trzy:
Specjalistyczna. Pulmonologia i alergologia dziecięca.
We środy nieczynne.
....................................

Przychodnia numer cztery:
Najbardziej wywołany alergolog w mieście. Widać w godzinach porannych nieczynne. Brak odzewu.

Przychodnia numer pięć:
Ja: Dzień dobry, chciałem się dowiedzieć o termin wizyty do alergologa dziecięcego.
Pani: To ja sprawdzę. Chyba na marzec, o ile jeszcze.......
Ja: Może być, już chyba nigdzie wcześniej nie znajdę.
Pani: O mam jeden termin 31 marca na 10:15. Może być?
Ja: Biorę! Jak uda mi się coś wcześniej załatwić to zrezygnuję.
Pani: Nie ma problemu, tylko proszę do dwóch tygodni donieść skierowanie, bo muszę wpisać do kolejki. Inaczej wykreślamy.
J: Spokojnie. Jak nic innego nie znajdę to przyjadę ze skierowaniem. Dziękuję bardzo.


Dostęp do lekarzy specjalistów poziom NFZ. System jest chory, system wyciąga kasę od pacjentów, a kiedy potrzebują pomocy medycznej okazuje się, że trzeba szukać w promieniu do 50 kilometrów, bo we własnym mieście nie ma szans. Jak dla mnie bomba. Niech mi zostawią tą kasę w portfelu. Wpłacę na jakiś fundusz i będę odkładał na wizyty prywatne. Za każdym razem kiedy ja, bądź ktoś z mojej rodziny potrzebuje porady specjalisty szlag mnie trafia. 
Dziękuję za uwagę.

wtorek, 6 stycznia 2015

Tytuł kluczem sukcesu

      Użyłem jednego słowa. Magicznego. Chociaż zupełnie o tym nie wiedziałem. 
     Głupie to jest, żeby na jednym blogu pisać tekst o drugim. Tym bardziej, jeżeli piszesz o własnym. Sytuacja rozbawiła mnie jednak do tego stopnia, że nie mogę sobie darować. Taka moja natura i już.
      Jakiś czas temu zabrałem się za recenzję. Chodziło o książkę z  mojego, ukochanego ostatnio uniwersum Metro 2033. Tak się złożyło, że fabuła tejże opisuje sytuację po wojnie atomowej we Włoszech. Ciężko byłoby autorowi uniknąć, przy opisie wiecznego miasta Rzymu, pominąć kwestię państwa kościelnego. Co wiecej Watykan i jego władza stają się motorem napędowym akcji. Główny bohater to ksiądz, wysłany z tajną misją przez ostatniego kardynała. 
     Dobra, to nie ma być recenzja, ta już była na innym blogu. Tu chciałem zaznaczyć wpływ tytułu posta na liczbę wyświetleń. Otóż pozwoliłem sobie zatytułować mój wpis tak: "Watykan, którego nie ma" i co? Efekt rozbroił mnie zupełnie. Okazuje się bowiem, że słowo Watykan uruchamia lawinę ciekawości. Różnica wyświetleń jest ogromna. Jak przeciętnie mój post na blogu z recenzjami ma około kilkanaście wyświetleń, to ten ma ich ponad 150.

     
     Zaszczyt to dla mnie wielki, bo to największa "czytalność" mojego posta w dziejach mojego pisania. Super. Tylko zastanawia mnie ilu czytelników chciało zapoznać się z moim zdaniem na temat powieści Tulio Avoledo, a ilu "złapało" się na tytuł wpisu. Tego się pewnie nigdy nie dowiem. Niemniej zaszczycony jestem. Chciałbym podziękować tym co przeczytali, bez względu na powód. 
     Nie oznacza to oczywiście, że każdy post zatytułuję z użyciem słowa Watykan. Nie będę przeciągał struny.  Wykorzystam to, żeby podziękować tym co czytają, ja piszę jak najdzie mnie potrzeba. Wy czytacie te moje, nieraz pewnie ciężkostrawne wypociny i dajecie radę. Może znów uda mi się trafić w punkt z tytułem i pojawi się Was więcej, bo w końcu po to piszę, żeby ktoś to czytał.
     Dziękuję i proszę o jeszcze :-D

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Dałem się zrobić w CH...

     Za własną kasę. Jak zwykle. Podszedłem do tematu jak zwykły gówniarz. No przecież jeśli jest jakiś problem z dotarciem do lekarza, to jest on gdzieś w Polsce, nie w moim małym Cieszynie. Znam przecież naszych lekarzy i wiem, że są głównie biznesmenami, prowadzą dobrze prosperujące firemki i nie odpuszczą tak łatwo pacjentów czyli zarobku. I co? Dałem się zrobić w Ch... jak dziecko.
      Dowiedziałem się, że moja rejonowa przychodnia jest nieczynna. Nie, nie potrzebowałem porady, na szczęście, ale postawiło mnie to w stan zdziwienia. Cóż, jest ich tyle, że jedna to nie problem. Jasne. Sprawdzam na sobie NFZ i.... cios w głowę. W Cieszynie podpisały trzy. Słownie trzy, liczbowo 3. Czyli, że co? Z 28 procent lekarzy w województwie śląskim, spora część jest w moim miasteczku? Zmówili się (w to akurat uwierzę)? 
     Nie jestem politologiem, wybitnym ekonomistą, lekarzem, jestem zwykłym szarym obywatelem, który ma wrażenie, że jest ładowany w tył i to oficjalnie. Poczytałem "racje" obu stron i co? (Napisałbym co, ale obiecałem ograniczać słowa wulgarne). Dalej nic nie wiem, z jednej strony Pan Minister, który nadaje na lekarzy, że olewają pacjentów, że większość podpisała, że to świadome działanie na szkodę chorych. 
     Z drugiej lekarze, którzy walczą z nadmierną ilością pacjentów na codzień, a mają dostać ich jeszcze więcej. Przechodzą "traume" (to nie moje słowa, lecz przedstawiciela związków lekarskich), że nie mogą przyjmować chorych. Oni wiedzą, że ci ludzie będą poszkodowani, ale walczą o wyższe cele. Ja to wszystko staram się rozumieć, ale ciężko mi uwierzyć, że ponad 80 procent lekarzy w całym kraju przyjęło złe warunki. Nie potrafię zrozumieć jak im się to opłaca, a reszcie nie. No chyba, że faktycznie zostali zastraszeni przez ministerialne szwadrony śmierci, które bladym świtem dopadły ich w domach i pod groźbą luf karabinowych zmusiły do podpisania.
     Jak inaczej? Jak inaczej zmuszono większość lekarzy do współpracy? Czy może ta reszta to  bohaterowie, którzy walczą o słuszną sprawę? Może i tak, tylko czemu mam świadomość, że staję się przypadkową ofiarą w tej wojnie. Moje dziecko poszło do żłobka, po chorobie leczonej antybiotykiem. Co zrobię kiedy znów się rozchoruje? Pobiegnę do szpitala, gdzie normalnie trzeba czekać parę godzin na przyjęcie, teraz będzie to trwało wieki. Co mam zrobić? Panie ministrze Arłukowicz, szanowni lekarze? Może wy sami pójdziecie z rocznym, zakatarzonym, kaszlącym i gorączkującym dzieckiem na pogotowie? Nie. Waszym dzieciom, waszym rodzicom to nie grozi. Dlatego tak łatwo wam walczyć.
     System jest chory, trzeba go zmienić i to jak najszybciej. Tylko czemu chcecie to robić kosztem zwykłych ludzi? W każdym proteście, każdym strajku po tyłkach dostaje szary obywatel, ma to wzbudzić litość w rządzących i doprowadzić do ugody. W tym przypadku nie skończy się spóźnieniem do pracy, w tym przypadku narażone jest życie pacjentów. Tak, wiem, przypadki zagrożenia życia mają pierwszeństwo, ale co z tymi co potrzebują lekarstw żeby w zagrożeniu się nie znaleźć? Niech idą prywatnie i zapłacą. W końcu MUSZĄ! Inaczej zostaną skazani na szpitalną izbę przyjęć gdzie ktoś będzie musiał zadecydować jak bardzo potrzebują pomocy. 
      Dziękuję wam. I jedni i drudzy pokazujecie jak bardzo wam zależy na naszym zdrowiu. W dupie to mam. Ja dam sobie radę, łyknę polopirynkę, czy gripexik i jakoś przetrwam, ale co z dziećmi? Zacytuję kolegę, chociaż on używa tego zdania w innych sytuacjach. Mam jednak wrażenie, że większość z was powiedziałaby tak wprost: "A co mnie to gówno obchodzi?" W końcu to nie wasz problem, a pan minister wie, że punkty przyjęć są zapewnione w każdym mieście. I po problemie. "Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch...." a ja im płacę....